30.03.2013

Rozdział 9

NECCO: Na początek chce złożyć Wam życzenia, bo w końcu święta są. Przede wszystkim życzę Wam radosnych, pogodnych świąt, mokrego dyngusa i różnych pysznościowych rzeczy. Życzę Wam również wiosny: tej za oknem i tej w Waszym sercu, bo uśmiech to podstawa!
A tak bardziej ogólnikowo, to rozdział trochę przydługawy i przygłupawy, ale lubię go, bardzo podoba mi się ostatnia część i atak furii Millie. Ale mam wrażenie, że jest przede wszystkim za dobra... Rozdział tradycyjnie kiedyś tam poprawię. Oddaję Wam takie o to niesprawdzone barachło, jak zwykła mówić moja mama.

Millie oderwała wzrok od pleców Nicholasa, który po chwili zniknął za długą firaną, powiewająca na lekkim wietrze, i odwróciła się do Sam i Lottie. Obie patrzyły na nią wnikliwie.
- Czy co coś się stało? - zapytała i nie czekając na ich odpowiedź ruszyła do sali. Obie znała na tyle dobrze, by wiedzieć, iż zaczną coś sugerować. Według niej scena z Nicholasem nie miała zbyt wielkiego znaczenia, natomiast dla nich obu zapewne tak i nie będzie miała życia, dopóki nie powie im coś, co ich zdaniem, będzie przyznaniem się do prawdy. Ale do jakiej prawdy?
- Czy my o czymś nie wiemy? - zapytała Samantha i wyminęła starsza siostrę. Przystanęła i zmusiła Millie do tego samego. Charlotta stanęła obok niej, zagradzając jej drogę do pokoju, w którym damy odświeżały się w trakcie gorącego balu.
Była w pułapce i to przygotowanej przez jej siostrę i przyjaciółkę!
- To znaczy? - zapytała, udając zaskoczenie.
- Co to było to na korytarzu? Ty i mój brat wyglądaliście jak... Kochankowie! - powiedziała Charlotta, gestykulując przy tym żywiołowo.
- Lottie, chyba odrobinę przesadzasz. Wpadliśmy tylko na siebie i to wszystko. Czytasz za dużo książek i obie z Samy dopatrujecie się czegoś, czego nie ma. W tej chwili mam inne zmartwienia na głowie – dodała i posłała przyjaciółce znaczące spojrzenie. Charlotta spuściła wzrok i westchnęła cicho.
- Jakie? - zapytała Samantha podejrzliwie i spojrzała najpierw na Lottie, a potem na siostrę.
- No... róż...
- Martwi się o mnie, Sam – przerwała jej Charlotta. Millie spojrzała na przyjaciółkę zszokowana. Czyżby chciała wyjawić Sammy powody, dla których wychodzi za Randsoma? Na pewno to zrobi, gdyż bardzo ciążył jej sekret, który obie ukrywały.
- Ale dlaczego? Chodzi o ślub? - dopytywała się młodsza panna Shaw. Najwidoczniej domyślała się, albo po prostu miała niejasne przeczucie, że pod powłoką oświadczyn kryło się drugie dno.
- Tak, bo widzisz, ja i Randosm tak naprawdę nie chcemy brać ślubu, ale... zmusiły nas do tego pewne okoliczności... - Lottie zaczęła niezdarnie tłumaczyć dziewczynie powody szybkiego ślubu z Randym. I tak w końcu wyszłoby to na jaw. Niemal wszyscy w rodzinie podejrzewali, że Randsom nie zachował się właściwie wobec Charlotty King, więc dlatego Nicholas zmusił go do oświadczyn. Jej rodzice nie urodzili się wczoraj i wiele widzieli, więc takie zachowanie było na porządku dziennym, lecz zapewne zastanawiali się, a także dziwili, że w ogóle ktoś zmusił ich niepokornego syna do tak poważnego kroku. Wiedzieli przecież, że książe wypierał się małżeństwa i nie chciał poślubiać żadnej z dam, jakie „oferował” londyński rynek matrymonialny, a już na pewno nie wybrałby Charlotty.
- Rozumiem – odpowiedziała sztywno Samantha i spojrzała na nie z wyrzutem. Zabolało ją to, że mimo wielkiej przyjaźni ich trójki, żadna z nich nie raczyła wyjawić prawdy na temat Randsoma i Charlotty. W końcu, co takiego mogło się wydarzyć, czego nie zamierzały jej powiedzieć?
- Nie, nie rozumiesz – zaczęła Millie i podeszła do siostry, kładąc dłoń na ramieniu Sam. - Nie powiedziałyśmy ci prawdy, bo nie chciałam stawiać Charlotty w kłopotliwej i żenującej sytuacji. Uwierz mi, że zachowanie naszego brata jest godne pogardy i gdybym opowiedziała ci, co zrobił na pewno sama przyznałabyś mi rację. Randosm zachował się bardzo krzywdząco wobec Lottie. - Kiedy Millie skończyła mówić, na chwilę zapanowała cisza, która wydawałaby się niemożliwa, gdyż z sali obok wciąż wydobywały się kakofonie dźwięków i głośnych śmiechów, a także brzęku kieliszków czy szklanek.
Cała trójka stała w niszy, gdzie nikt ich nie widział, a one miały idealny widok na korytarz i wejście do sali. Drzwi do pokoju, gdzie odświeżały się panie były zamknięte i z saloniku nie wydobywały się żadne odgłosy rozmów, co oznaczało, że nikogo tam nie było i dzięki temu mogły swobodnie rozmawiać na obrany temat. Millie jednak uważała, że choćby nie wiem, jak zacisze miejsce znalazły na balu to wiadomo, że czyjś dom nigdy nie był bezpieczny, aby móc omawiać podobne sprawy. Często wille miewały tajne przejścia, ukryte korytarzyki, w których bez problemu ktoś mógł się ukryć i w tej chwili ich podsłuchiwać. Ściany miały uszy. Nie chciała, aby ktoś niepowołany usłyszał to, o czym rozmawiały, bo reputacja Lottie byłaby zrujnowana. I tak temat zaręczyn księcia Blakeney'a i panny Charlotty King był tematem nieustających plotek, więc nie powinny dokładać jeszcze od siebie kolejnych poprzez nieuwagę. Właśnie dlatego Millie postanowiła zakończyć tę rozmowę w tym miejscu i przenieść ją do ich domu, aby móc w spokoju wytłumaczyć Samancie, co się naprawdę stało.
- Nie możemy tutaj stać i rozmawiać o tym, jakbyśmy mówiły o kolejnej sukni. Przyjedź do nas jutro, Charlotto, powiedzmy o dwunastej - zaproponowała Millicent.
- Dobrze, zgadzam się – przyjaciółka kiwnęła głową i po chwili ruszyły na salę. Tłok i ścisk nadal na niej panował, co spowodowało już kilka omdleń, czy wybuchów niekontrolowanego gniewu.
Choć dziewczyny uznawane były za nierozłączone, to jednak rzadko miały okazję, aby na balu pobyć w swoim towarzystwie choćby godzinę. Każda z nich miała swój krąg towarzyski. Większość z ich znajomych nie była zbyt fascynująca, to jednak byli na tyle nieszkodliwi, iż bez większych zgrzytów starały się podtrzymywać te znajomości.
Milli podeszła do grupki składającej się z trzech młodych panien i czterech panów. Nie byli oni wszyscy zbyt inteligentni, gdyż ich rozumy rozszerzone był jedynie do tego, co uczyli ich guwernerowie lub guwernantki. Karmili się plotkami, skandalami i aferami, które w ich mniemaniu były na tyle interesujące i zabawne, ponieważ nie dotyczyły ich bezpośrednio. Żal jej było patrzeć na to wszystko, ale z drugiej strony jej grono znajomych było na tyle bezpieczne, że żadne z nich nie nadawało się na intryganta i skandalistę. Wszyscy pochodzili z zamożnych, statecznych rodzin, których rody sięgały daleko w średniowiecze i reputacja rodziny była najważniejsza. Dzieci owych rodów były po prostu najzwyklejszymi nudziarzami. I to w nich najbardziej lubiła.
Przywitała się z nimi i wdała się w cichą i bardzo nużącą dyskusje na temat lady Bolton, która zakupiła bardzo drogi ekwipaż. Wszyscy zastanawiali się po co jej taki powóz i na co jej kolejne konie, których miała bardzo dużo, skoro i tak jeździła starym, zdezelowanym powozem, który pamiętał jeszcze czasy Jerzego II.
Millie wolała omawiać politykę, wyścigi konne czy nawet stosunki Anglii z Francją. To było fascynujące, a nie to, czy wspomniana dama kupiła powóz dla siebie, czy dla kochanka.
Po kilku godzinach bal chylił się ku końcowi. Towarzystwo powoli zbierało się do wyjścia, aczkolwiek wielu robiło to dość niechętnie. Nie wszyscy mogli iść do domu spokojnie. Niektóre damy musiały jeszcze znieść obecność męża w łóżku, który był zwykłym zwierzęciem, wykorzystując żonę tylko po to, aby zemścić się na niej lub po to, by spłodzić dziedzica. Niektóre z nich były bite i maltretowane, a takie spotkania towarzyskie były tylko okazją do pobycia wśród cywilizowanych ludzi, kobiety, które choć nie mówiły tego głośno współczuły damie źle traktowanej przez męża.
Były też i takie damy, tak jak Millie, które niewiele widziały i miały nikłe pojęcie o życiu, a bal wydawał się być niekończącą się torturą.
Dlatego właśnie z ulgą wsiadała do ojcowskiego powozu i machała na pożegnanie bratu, Charlottcie i jej matce. Nicholasa nigdzie było, co oczywiście wywołało u niej zadziwiające uczucie rozczarowania. Oparła się o miękkie oparcie i odchyliła głowę do tyłu. Przestała już uważać na koafiurę, jechała do domu, więc nie musiała się martwić, że coś się zepsuje. Nie dbała też o suknię balową, która w tej chwili przypomniała wielkie kłębowisko pogniecionej koronki, tafty i jedwabiu. Samantha wyglądała podobnie, nawet matka przestała uważać na strój.
W powozie panowała niezwykła cisza. Rozumiała milczenie siostry, gdyż nada nie mogła przetrawić tego, co powiedziały jej z Lottie, ale to, że jej rodzice nic nie mówili było zaskakujące. Zawsze rozmawiali. Przyjrzała się najpierw ojcu. Był wysokim, smagłym mężczyzną po przejściach, zmartwienia z minionych lat dały się we znaki znacząc jego pociągłą twarz zmarszczkami. Ciemne włosy powoli ustępowały miejsca siwym. Niebieskie oczy teraz zostały nakryte powiekami. Nad czymś intensywnie myślał, a zmarszczone czoło świadczyło o tym, że było to coś bardzo ważnego.
Mama również nad czymś się zastanawiała. Wcześniej jasne włosy upięła w wysoki i odpowiedni do jej wieku oraz statusu kok, teraz jednak po fryzurze zostało tylko wspomnienie. Fale włosów opadły miękkimi kaskadami na drobne ramiona kobiety. Była młodsza od ojca o czternaście lat, więc siwizna jeszcze się nie pojawiła.
Coś musiało się stać, gdyż oboje wyglądali na bardzo poważnych. Nigdy jeszcze takich ich nie widziała. Chciała ich zapytać, co się wydarzyło, ale uznała, że byłoby to nie miejscu. Mogli się przecież pokłócić, gdyż oboje mieli ogniste temperamenty i zawsze bronili własnego, często dość kontrowersyjnego, zdania. Nie chciała się wtrącać i dzielić ich jeszcze bardziej. Zresztą, sama również miała własne problemy, które w tej chwili skupiały się na Nathanielu Wynhedzie. Co ten człowiek od niej chciał i dlaczego miała być przepustką do wolności tych dwoje? Przecież nie znali się tak dobrze, aby on mógł zabiegać o jej względy.
Bała się tego, co kryło się pod rozmową Nathaniela z tą kobietą. Wpakowali się w niezłe kłopoty i jeszcze wmieszali ją. Po co?
Czy rzeczywiście tak niezbędne było małżeństwo z nią? Czy może po prostu miała to być jakaś zemsta na jej ojcu? Ale kto by mógł za tym stać? Jej ojciec nie był człowiekiem, który robił sobie wrogów. Owszem, byli tacy, którzy za nim nie przepadali, byli tacy, którzy zazdrościli fortuny, ale chyba nie było w jego otoczeniu tak zaciekłego wroga. Co nie zmieniało faktu, iż ktoś jednak chciał odegrać się na nim i to w dość okropny sposób. Nie wiedziała jak to rozegrać, aby dowiedzieć się wszystkiego. Zwłaszcza, że nie obracała się w tych samych kręgach towarzyskich, co Nathaniel. Nie miała zamiaru być mu przychylną tylko po to, by wybadać sytuacje. To może się dla niej źle skończyć. Na razie postanowiła pozostawić sprawę taką, jaka jest. Może samo się wszystko rozwiąże, jeśli po prostu odrzuci zaloty Wynheda i da mu do zrozumienia, że nie jest nim zainteresowana? Tak zrobi i takie rozwiązanie wydawało jej się rozsądniejsze.
Powóz okrążył podjazd i zatrzymał się tuż przed schodami. Cała rodzina Shaw wyszła na zewnątrz. Wciąż milczeli, bo każdy był zajęty swoimi sprawami.
Służba już dawno poszła spać, dlatego w holu przywitało ich nikłe światło rzucane przez zapalone kandelabry. Jeden wzięła Millie i Smantha, a drugi zabrali rodzice. Każde z nich wspinało się po schodach, powoli odmierzając kroki do pokoju.

Słońce wdzierało się bezczelnie do pokoju, kładąc swe złociste promienie na podłodze i pościeli. Millie otwarła oczy, lecz nie ruszyła się z łóżka. Wzrok miała wbity w jeden punkt. Musiała uspokoić rozszalałe emocje, ponieważ resztki snu jaki śniła nadal pozostawały w jej umyśle. Miała bardzo dziwny sen. Tak dziwny, iż nie potrafiła go wyjaśnić.
Pukanie do drzwi odpędziło gonitwę myśli i pozwoliło się skupić na prozaicznych czynnościach, dzięki którym odzyska spokój ducha i względną harmonię.
- Proszę – wymruczała spod kołdry. Do pokoju weszła Rose. Milli zawsze zastanawiało to, w jaki sposób jej pokojówka zawsze wiedziała, kiedy się budziła. Czyżby miała jakieś zdolności, które pozwoliłyby jej odgadnąć czas jej pobudki? W końcu miała nieregularne pory wstawania i trudno było przewidzieć, kiedy wstanie, a Rose wiedziała. Zawsze. Musiała jej tylko podziękować za to, bo jeszcze nie spotkała tak sumiennej i rzetelnej osoby, jak ona. Wykonywała świetną robotę i dlatego porozmawia z ojcem o podwyżce dla służącej.
Wstała, przeciągnęła się i uśmiechnęła się w stronę dziewczyny, która stała cicho w kącie pokoju, tuż obok drzwi. Miała spuszczoną głowę i nerwowo przeplatała palce, jakby chciała jej powiedzieć coś bardzo złego i żenującego. Jednak z jej ust nie padło żadne słowo, co oczywiście było dość niepokojące.
- Rose, czy wszystko w porządku? - zapytała i wstała. Pokojówka nerwowo pokiwała głową. - Na pewno? Wydaję mi się, że coś się stało. Rose?
- Wszystko jest dobrze, panienko. Przygotuję panience kąpiel!
- Nie trzeba... - zaprotestowała, lecz służąca szybko wybiegła z pokoju.
Millicent wyskoczyła z łóżka i podeszła do toaletki. Na krześle z misternie zdobionym oparciem wisiał szlafrok. Szybko włożyła go na siebie i podeszła do garderoby, aby przygotować sobie suknię na dzisiejszy poranek. Miała nadzieję, że będzie on równie nudny, co pozostałe, ale intuicja podpowiadała jej, że jednak będzie inaczej. Czuła, iż wszystko powoli ulega przemianie i teraz, gdy tak bardzo pragnęła stabilizacji i monotonni, okazało się, że nie będzie jej już dane cieszyć się spokojnymi dniami. Niegdyś narzekała na nudę, a teraz jej potrzebowała.
Z garderoby wyniosła parę pantofli z koźlej skóry, pończochy, gorset i zieloną suknię o prostym kroju. Rozłożyła to na łóżku i usiadła, owijając się szczelniej szlafrokiem. Po kilku minutach do pokoju weszli służący z żelazną wanną i kilkoma wiadrami z gorącą i zimną wodą. Kiedy wszystko było gotowe, a służba wyszła, Millie wyskoczyła z ubrań i weszła do ciepłej kąpieli, uprzednio nie żałując lawendowych olejków. Po chwili zanurzała się w ciepłej i aromatycznej wodzie, która spieniła się i przysłoniła jej nagie ciało, tworząc miękką i pachnącą otoczkę.
Jak dobrze, pomyślała, odchylając do tyłu głowę. Namydliła ciało i miękką gąbką zmyła poprzednią noc. Bal okazał się być dość wyczerpujący, zwłaszcza psychicznie. Po tym, co usłyszała nie czuła się zbyt dobrze. Nathaniel był pokrętnym draniem, bezduszną, podłą kreaturą. Musiała mu się jakoś przeciwstawić, bo nie ma zamiaru stać się ofiarą tego padalca.
Tylko co miała zrobić, aby dokopać się do potrzebnych informacji? Nie chciała być zbyt nachalna, aby nie zbudzić podejrzeń Wynheda. Nie musiała się martwić też o to, jeśli nadal będzie taka niechętna jak do tej pory on się zniechęci. Był zbyt zdesperowany, aby zakończyć tę farsę.
- Panienko... - usłyszała cichy głos pokojówki. Była tak pochłonięta myślami, że nie słyszała wejścia pokojówki!
- Już wychodzę, Rose – odpowiedziała i wstała szybko. Pokojówka pomogła jej wyjść z wanny i osuszyć mokre ciało.
Podeszła do łóżka i zaczęła zakładać suknię. Szybko się z nią uporały, bo była bardzo prostym strojem i nie wymagała zbyt wielkiego wysiłku przy zakładaniu. Przy ubieraniu nadal miała wrażenie, że przydarzyło się coś Rose, ale nie wiedziała co, bo nadal unikała odpowiedzi i nie patrzyła jej w oczy. W końcu nie mogła ścierpieć milczącej pokojówki i postanowiła wydobyć od niej prawdę.
- Rose – powiedziała stanowczo, odsuwając ręce dziewczyny od sukni, którą w tej chwili zapinała.
- Tak, panienko? - zapytała niepewnie. Głowę wciąż miała opuszczoną.
- Spójrz na mnie – poprosiła. Pokojówka nie zareagowała jednak na te słowa, lecz stanęła obok łóżka i milczała jak zaklęta. - Rose... Spójrz na mnie – dodała łagodniej, ale dziewczyna nadal nie uczyniła tego, co Millie chciała. Co się mogło stać? Przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. - Co się stało? Powiesz mi, czy mam cię zadręczać pytaniami? Martwię się o ciebie. - Nie wiedziała dokładnie, co spowodowało nagły wybuch płaczu Rose, ale był dla Millicent zaskoczeniem. Wydawać by się mogło, że jej służąca należy do kobiet silnych, odpornych na wiele sytuacji, a jednak... Dowiedziała się czegoś nowego o tej drobnej, młodej służącej.
- Nie...
- Nie możesz? Ale dlaczego? Ktoś zrobił ci krzywdę? Powiedz kto, a ja go ukażę! Nikt nie będzie krzywdził mojej pokojówki! - dodała energicznie. Wtem Rose wpadła w jej ramiona z jeszcze głośniejszym szlochem. Millie nie miała pojęcia, co teraz należałoby zrobić. Nigdy nie pocieszała płaczącej kobiety, a już na pewno nie służą. - No, już dobrze. Spokojnie... - mówiła łagodnie, głaszcząc ją po włosach.
Szloch ustał równie szybko, jak się pojawił. Pokojówka odsunęła się do swej pani, zawstydzona swoim zachowaniem i odwróciła się do niej plecami.
- Przepraszam, panienko... Nie chciałam... Ja... Tak mi wstyd, nie powinnam!
- Właśnie, że powinnaś. Płacz pomaga uwolnić się człowiekowi od zbędnych emocji. No więc, dowiem się, co się stało, że moja dzielna pokojówka potrzebowała się wypłakać? Powiesz mi? - Rose nadal stała w tym samym miejscu i nawet nie drgnęła o milimetr. Stała sztywno, wyprostowana jakby połknęła kij od szczotki.
- Ja... - zaczęła powoli i odwróciła się do swej pani – zostałam zgwałcona – umilkła i znów zaniosła się płaczem.
- O mój Boże... - przysłoniła usta dłonią, zupełnie zszokowana. Była przygotowana na wszelką możliwość. Spodziewała się, że jest w ciąży albo, że ktoś umarł, ale nie sądziła, że jej służąca została zgwałcona. Wszystko, tylko nie to. Nie ona. Do tej pory nie miała okazji, by zetknąć się z tym brutalnym aktem na kimś z jej otoczenia. Teraz stała w obecności kobiety, dotkniętej tym bestialskim zachowaniem mężczyzny.
Podeszłą do spazmującej dziewczyny i przytuliła ją mocno, czując, że jej samej zbiera się na płacz.
- Nie płacz! Pomogę ci, nie zostawię cię samej. Obiecuję ci. Przyrzekam też, że ten potwór, który ci to zrobił otrzyma zasłużoną karę. - Odsunęła się od niej i spojrzała w przerażone, a jednocześnie smutne oczy służącej.
- Nie, proszę tego nie robić. Nie chce kłopotów. Nie chcę, by wszyscy wiedzieli, że zrobiłam coś źle... - zaczęła, lecz kolejne paroksyzmy płaczu nie pozwoliły jej mówić.
- Źle? A co ty, na Boga, mogłaś zrobić źle?! W tym, co się stało nie ma ani grama twojej winy. Jakiś potwór po prostu wyrządził ci wielką krzywdę. Ty niczemu nie zawiniłaś! Jak możesz nawet tak mówić. Rose, powiedz mi, proszę, kto ci to zrobił?
Furia jaka w niej płonęła szeptała jej, że pierwsze, co zrobi, gdy dowie się kto był tym barbarzyńcą, to pójdzie do niego i po prostu go zamorduje. Nie pozwoli krzywdzić niewinnych kobiet, które nikomu nic nie zrobiły. Emocje szalały w niej, jak gwałtowna burza. Policzki płonęły głęboką czerwienią, a oczy świeciły, rzucając iskry.
Gdy pokojówka nadal milczała, Millie złapała ją za ramiona i potrząsnęła lekko.
- Powiedz mi!
- To... On... Mike Orwell.
Niedowierzanie kazało jej usiąść na łóżku. Mike? Ten miły, choć nieco szorstki w obyciu Mike?! Jak to możliwe, że jeden z lepszych stajennych dopuścił się czegoś takiego?! Jak można było to wytłumaczyć? Wydawało jej się, że Orwell był otwarty na ludzi, może trochę zbyt wiele przeklinał i jego rubaszny język wprawiał w oszołomienie, ale nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie zrobić komuś krzywdę. Jego zachowanie może jedynie tłumaczyć to, iż zbyt dużo wypił. Mike był młody, miał dopiero dwadzieścia sześć lat i ojciec wielokrotnie mówił, że gdyby nie jego lenistwo to byłby wspaniałym trenerem koni, o którego biliby się sami królowie Europy.Więc, co za czort kazał mu dopuścić się takiego bestialstwa?
- Zaczekaj tutaj! Zaraz przyjdę! - Wybiegła z pokoju i pędem zbiegła po schodach. Na półpiętrze spotkała Godsena. - Gdzie jest mój ojciec?
- W gabinecie, ale... - urwał, ponieważ Millie gnała już przed siebie. Szybkości dodawała jej złość, niepohamowany gniew, który dudnił jej w żyłach.
Może wtedy powinna się zastanowić nad tym, co Godsen chce powiedzieć dalej. To „ale” powinno jej powiedzieć w tamtej chwili, że jej ojciec jednak nie może się z nią zobaczyć. Ale nie baczyła na nic, ponieważ była zaślepiona gniewem. Musiała ukarać Mike i nic nie stanie jej na przeszkodzie.
Wpadła do gabinetu i zamaszystym krokiem wparadowała do środka. Rozwiane włosy, których nie zdążyła upiąć rozsypały się po plecach i ramionach, tworząc ognistą aureolę. Na twarzy miała czerwone rumieńce, a oczy ciskały gromy. Wyglądała jak młoda Walkiria gotowa zadać śmiertelny cios wrogowi, który odważy się stanąć na jej drodze.
- Żądam natychmiastowego ukarania Mike Orwella! - krzyknęła i oparła się o blat biurka, za którym siedział ojciec.
Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego i zdezorientowanego. Siedział oparty o wysoki fotel i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.
- Jak to...? - wykrztusił w końcu z siebie. Po chwili wziął się w garść i już znacznie przytomniej zapytał: - Dlaczego chcesz, żebym ukarał prawdopodobnie najlepszego koniuszego w całej Anglii, jeśli nie w Europie?
- Dlaczego? Zaraz ci powiem dlaczego! Zgwałcił moją pokojówkę i nie pozwolę, aby ta bestia chodziła po tej samej ziemi co Rose! Jeśli czegoś ty nie zrobisz, to sama go ukażę i zrobię to, możesz mi wierzyć na słowo! - zawołała buntowniczo, patrząc na ojca wyzywająco. Piersi falowały jej pod wpływem przyspieszonego oddechu, nadal czuła gniew, który rósł w niej z każdą sekundą.
- Nie mogę w to uwierzyć, Millicent. To bardzo poważne oskarżenie, które nie możesz rzucać na niewinnego człowieka. Tę sprawę musimy rozstrzygnąć, aż zakończę spotkanie, które nam przerwałaś – zakończył i spojrzał na nią karcąco.
Millie otwarła szeroko usta i spojrzała na ojca, a potem szybko omiotła przestraszonym wzrokiem gabinet, w którym oprócz niej i jej ojca znajdowali się jeszcze; jej brat, książę Salisbury, markiz Wakefield oraz jakiś siwawy jegomość. Cała czwórka rozlokowała się w głębokich fotelach tuż pod oknem i sączyła kawę, a w przypadku Randsoma koniak.

2 komentarze:

  1. Wow, Millie jaka groźna dziewucha! Proszę, proszę. :D Ciekawe na kim zrobi wrażenie takim charakterkiem. ;> Nie napiszę komu, cóż. To będzie słodkie. :) Plus, Mike, Majki. Ciekawe jak to udowodnią! :<

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam Millie. A już w takim wydaniu to po prostu jest dosłownie wystrzałowa! :P
    Swoją drogą na końcu nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, wyobrażając sobie całą sytuację i miny obecnych tam panów. A tak nawiasem mówiąc, to teraz biedny Nicholas już w ogóle nie będzie mógł o Millicent zapomnieć :P
    A Rose mi bardzo szkoda, dobrze przynajmniej o tyle, że ma Millie, która tak się tym przejęła...
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń