Millicent
zasiadła za sekretarzykiem i wyjęła papeterię sygnowaną
nazwiskiem Shaw i herbem markiza. Zamoczyła pióro w kałamarzu i
zaczęła pisać krótki liścik do Lottie. Oczywiście musiała, jak
zwykle zresztą, podroczyć się z nią trochę, gdyż przyjechał
Randosm, a jej przyjaciółka nie znosiła księcia Blakeney'a. Nikt
nie wiedział dlaczego i Randy również nie miał pojęcia, co się
stało, że od pierwszych chwil była dla niego niemiła, arogancka i
bardzo złośliwa. Wielokrotnie prosiła Sam, aby delikatnie ją
wypytała, ale po tym małym „wywiadzie” obie miały tylko
jeszcze większy mętlik w głowie, niż poprzednio.
No
cóż, pomyślała Millie, pewnie nigdy nie dowiem się,
dlaczego nasza droga Lottie żywi taką awersję do mojego brata.
Droga,
Lottie!
Jak
się czujesz, moja droga, po wczorajszym balu? Mam
nadzieję, że dobrze i liczę też na to, że był ktoś wczoraj, kto
całkowicie rzucił Cię na kolana. Niewiele miałyśmy okazji do
rozmowy. Musimy to nadrobić w najbliższym czasie. Ale piszę do
Ciebie z kilkoma sprawami. Odpisz jak najprędzej.
Po
pierwsze, mam nadzieję, że zjawisz się na balu u Wynhedów?
Dostaliśmy zaproszenie w ostatniej chwili. Nie wiem, dlaczego. Nie
tylko ich nie znamy, to jeszcze ojciec twierdzi, że on i Alfred Wynhed nie żyli nigdy w dobrych stosunkach. Twierdzi, że był
to pyszałkowaty hrabia i nie sądzi, by zmienił się przez te
ostatnie dziesięć lat.
Nie
chcę tam iść, bo będzie tam ich ten głupi syn, którego miałyśmy
wątpliwą przyjemność poznać go wczoraj ( wciąż mnie
zastanawia, po co poprosił markiza Wakefielda, by nas sobie
przedstawił i w ogóle, skąd on go zna? ). I do tego dochodzi moja
nabyta niechęć do tych wszystkich balów. Owszem, lubię wieczorki
muzyczne, ale bal w ciasnej sali, w której czuć dym z cygar z
pokoju obok, albo zaciskać zęby z bólu, gdy kolejny „tancerz”
depcze mi po palcach, to nie bal, lecz sala tortur – i dobrze o tym
wiesz. Już widzę, jak kręcisz głową z politowaniem. Jestem
starsza, więc wiem, co mówię. Nie śmiej się, bo kiedyś i Ty
będziesz tak mówiła, jak ja. Możliwe, że już za rok.
Po
drugie, nareszcie przyjechał Randsom i Nicholas. Nawet nie śniło
mi się, by wrócili właśnie teraz. Randy w poprzednim liście
nie wspomniał nawet słowem, że przypływają do Anglii. Może po wysłaniu
kolejnych wiadomości stwierdzili, że czas wrócić do domu? Pewnie
tak było, bo listy na Jamajkę idą dość długo. Jak powiedziałby
to markiz Wakefield: przy dobrych wiatrach to i nawet dwa miesiące. Tak mówił kiedyś o wysyłaniu listów w okolice
Ameryki. Ale jego zostawmy w spokoju. Mam poważniejszy problem.
Martwi
mnie to, że znów będziesz uchylała się od spotkań właśnie z
powodu mojego brata. Pamiętam, jak po przyjeździe z Indii niemal
rzucałaś się na niego z pazurkami. O co chodzi? Czyżbyś
zakochała się w moim bracie? Wcale Ci się nie dziwię, Randsom
jest bardzo przystojny i ma wspaniały charakter. Gdyby tak było,
jak piszę to pomogłabym Ci w zdobyciu go, choć pewnie nie
musiałybyśmy się długo starać.
Muszę
kończyć, zaraz będzie obiad. Musisz nas odwiedzić z Nicholasem.
Koniecznie!
Twoja
najwierniejsza przyjaciółka,
Millicent.
PS.
Powiedz mi też, co u Nicholasa? Zmienił się?
Zgięła
stronniczkę na pół i wsunęła do koperty, którą zakleiła i
zaadresowała. Zadzwoniła po służącą i wręczyła jej kremowa
kopertę.
-
Powiedz Jacksonowi, żeby poczekał na odpowiedź, dobrze? - Podała list Rose, a sama wstała od małego sekretarzyka. Pokojówka
wyszła, a ona przespacerowała się do okna, skąd rozciągał się
widok na ogród. W tej części stała kamienna fontanna w
sąsiedztwie z ławkami i krzewami dzikiej róży. Dalej, bardziej na
lewo dostrzegła sporej wielkości altankę, w której stały
drewniane krzesła, dwa fotele oraz marmurową ławę, ładnie wkonponwaną w ściany budowli. Po prawej stronie miała małe
jeziorko obsadzone krzewami oraz wielobarwnymi kwiatami, których
nazw nie znała. Rośliny tworzyły wokół brzegów pachnący
pierścień, dając tym samym cień i wygodę tym, którzy zapragnęli
usiąść na drewnianej ławeczce i popatrzeć na jeziorko.
Przeniosła wzrok nieco na północ i dostrzegła zabudowania, które
tylko przyprawiły ją o większy smutek. Londyn się rozbudowywał:
powstawały nowe ulice, budowano coraz więcej mieszkań lub rezydencji dla osób, które właśnie przywiozły fortunę
z Ameryki. Domy, które majaczyły w oddali odznaczały się
nowością, wśród pozostałych budynków. Spadziste dachy, czerwona
dachówka oraz ozdobne gzymsy, na których stały przerażające
gargulce w dziwnych pozach ze zwiniętymi skrzydłami i
wyszczerzonymi kłami powoli stawały się symbolem nowego Londynu. I to wszystko były "rodowe" rezydencje zwykłych lalusiów.
Tak
samo jak ona, jej siostra oraz Lottie marzyły, by większość tych
zadumanych w sobie dandysów, którzy posiedli wielkie fortuny zniknęła z powierzchni ziemi, ponieważ
Londyn wydawał się być coraz bardziej przeludniony, a ich chwilowe
bogactwo tylko szło na marne, bo młodzi arystokraci myśląc, że popiszą się ekstrawaganckim gustem wyda większość pieniędzy na mało gustowne domy. Stolica obfitowała w odpychające, przesadnie ozdobione budynki, które potem stały puste lub
zostały zajęte przez wierzycieli, ponieważ młody hrabia lub
markiz nie miał nic prócz tytułu, a jego długi były tak wysokie,
iż tylko sprzedaż budynku mogłaby pokryć karciane długi.
Usłyszała
pukanie do drzwi, które przerwało jej ponure myśli. Parę chwil i
stałby się jeszcze bardziej ponure.
Do
pokoju weszła raźnym krokiem Samantha. Złociste włosy upięła z
tyłu, a loki skręcały się i podskakiwały przy każdym jej kroku.
Wokół twarzy utworzyła się aureola, która nadawała jej urodzie
anielskiego wyrazu. Zazdrościła jej wyglądu, choć Sammy była
młodsza od niej. Siostra była bardziej obdarzona przez naturę,
więc zawsze gdy chodziła w sukniach z głębokimi dekoltami
zazdrościła jej wypukłości, które kuszącą wyglądały zza
koronki. Millicent nie miała na co narzekać, ale mimo to zazdrość,
taka malutka zazdrość, gdzieś wbijała swe cieniutkie szpilki.
Musiała się z tym pogodzić, bo cóż innego jej zostało? Natura
obdarzyła ją taką figura i takimi piersiami, więc będzie musiała
pokornie to przyjąć i cieszyć się nimi. Zawsze mogło być
gorzej. Przynajmniej jej gorsety coś jej podnoszą do góry, a nie
tak jak w przypadku Lucindy Smith, która musi wypychać sobie
stanik sukienki chusteczkami i pończochami – tak twierdzi Lottie.
-
Co ubierasz na dzisiejsze przyjęcie? - zapytała Samantha i
przycupnęła na jej łóżku. Zerknęła na nią i uśmiechnęła
się smętnie.
- Nie mam pojęcia. Co proponujesz? - zapytała i wskazała głową
garderobę. Obie poszły do pomieszczenia, gdzie Millicent trzymała
większości strojów, nie tylko na bale, lecz zwykłe codzienne
kreacje.
Siostry
Shaw stanęły przed rzędem kolorowych strojów, które przywodziły
na myśl niewielką tęczę zamkniętą w tym małym pokoju.
Samantha
przystanęła przy rzędzie nowych sukien i wyciągnęła rękę po
jedną z nich. Obie spojrzały na piękną chabrową suknię,
obszytą na dole i rękawach czarną koronką. Po chwili Sammy
sięgnęła po rękawiczki w takim samym kolorze oraz buty z koźlej
skóry na obcasie w nieco ciemniejszym odcieniu.
-
Nie będzie lepsza żółta? - zapytała Millie, która zawahała
się, ponieważ jakoś niespecjalnie przekonał ją ten komplet.
-
Chyba oszalałaś! Dziś u Wynhedów będzie W a k e f i e l d!
Musisz go olśnić, a ta suknia jest idealna. Padnie ci do
stóp i nigdy już nie wstanie! - zawołała i okręciła się wokół
własnej osi z sukienką starszej siostry.
-
Nie chce, żeby padał mi do stóp. Poza tym, jeśli będę chciała
go olśnić za każdym razem, gdy go zobaczę to braknie mi strojów.
Samantho, ja go nie chce – dodała, rozpaczliwie szukając w głowie
logicznych argumentów, które przekonałyby Sammy do tego, iż
markiz Wakefield, owszem jest przystojny i niczego mu nie brakuje,
podoba jej się, ale to nie jest ten mężczyzna, z którym chciałaby
spędzić resztę życia, któremu mogłaby delikatnie zasugerować,
iż jest nim zainteresowana. W pewien sposób był fascynujący, ale
nie tak jakby ona tego pragnęła. Co prawda znali się zaledwie trzy
tygodnie i zazwyczaj mieli okazje porozmawiać na przyjęciach, więc
możliwe, że powinna dać sobie trochę czasu, ale jeśli miałaby
coś do niego poczuć – cokolwiek – to musiałoby się coś wydarzyć. Powinien uderzyć w nią jakiś piorun albo coś innego, coś, co podpowiedziałoby jej, że to ten jedyny. Podrapała się po czole i
spojrzała naSam, która była zainteresowana zupełnie
czymś innym, czyli jej sukniami. No tak, to było podobne do
Samanthy. Potrafiła stracić zainteresowanie danym tematem, jeśli
nie odpowiedziało się na jej pytanie przez kilka... sekund. To
dobrze, przynajmniej uniknie konieczności tłumaczenia się jej z
własnych myśli na temat markiza.
-
Ja ubiorę kremową – powiedziała dziewczyna. Millie
przytaknęła jej tylko głową. No bo, co miała powiedzieć?
-
Napisałam do Lottie. Wciąż zastanawia mnie, dlaczego nie lubi
Randsoma. Ta jej nienawiść ciągnie się już wiele lat. -
Samantha odwróciła się w jej stronę z zainteresowaniem.
-
Może ona go kocha i w ten sposób okazuje mu swoje uczucia? No
wiesz, żeby nikt się nie domyślił. - Wykonała nieokreślony ruch
ręką. Przeszła obok Millie i usiadła na łóżku. Starsza siostra
oparła się o framugę. Popatrzyła na nią i uśmiechnęła się z
satysfakcją.
-
Pomyślałam dokładnie o tym samym. Myślisz, że niepokorna Lotta
jednak zapałała gorącym uczuciem do naszego brata? - Wątpiła w to, ale z drugiej strony... Dlaczego miałyby wykluczać taką możliwość?
-
Biedna. Współczuję jej tego uczucia. Nawet nie wyobraża sobie, że
ciężkie życie czekałoby ją, gdyby wyszła za Randsoma. To byłoby
straszne – mruknęła i otrząsnęła się udając przerażenie.
-
Randy nie jest wcale taki zły. A jeśli nawet to ona na pewno by go
zmieniła. - Nie wiedziała, czy rzeczywiście tak by się stało, bo Randy był trudnym człowiekiem i często utrudniał innym życie.
Oczywiście nie rodzinie, ale obcym jak najbardziej.
Samantha
posiedziała jeszcze u siostry, a potem poszła do siebie, aby
przygotować się na bal.
Milli
wygładziła fałdy suknie i spojrzała w lustro. Nie bywała próżna,
ale dziś musiała przyznać, że wyglądała naprawdę ładnie. Rose
się postarała. Włosy, które w tej chwili przypominały kolorem
płynne złoto, zebrała do tyłu i spięła je granatową klamrą,
a resztę zawinęła i umieściła na lewym ramieniu jako jeden
wielki lok. Prosta koafiura podkreślała jej okrągłą twarz,
uwydatniała duże malachitowe oczy i nadawała jej czarownego
wyglądu. Chabrowa suknia pięknie komponowała się z kolorem jej
włosów oraz różanymi policzkami i alabastrową cerą. Łódkowy
dekolt odsłaniał piękne, drobne ramiona, a gorset ładnie unosił
jej drobne piersi, dzięki czemu dwie mleczne półkule śmiało
prezentowały się światu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że choć
większość mężczyzn gustuje w kobietach o pełnych piersiach,
które niemal wylewają się z sukni, co ułatwia im zapuszczania
żurawia w tamte okolice, to nie przepuszczają okazji, by popatrzyć
na damy o niezbyt hojnych krągłościach.
-
Piersi to piersi. Ważne, by można było na co popatrzeć i jeśli
Bóg da to złapać – powiedział parę miesięcy temu jeden z
młodych dżentelmenów. Nie widział jej, ponieważ schowała się
za żywopłotem, ale doskonale słyszała, co mówili mężczyźni.
Do tej pory nie potrafiła opanować oburzenia ich
rozmową.
Tacy
właśnie byli angielscy dżentelmeni, ale Millie podejrzewała, że
cały męski ród właśnie jest taki. I nie ważne, czy są
Anglikami, Francuzami, czy Niemcami każdy, bez wyjątku, będzie
zaglądał kobietom w dekolt.
Wzruszyła
ramionami, a suknie zaszeleściła cicho.
-
Millie! Zbieraj się, jedziemy! - Usłyszała krzyk mamy. Zabrała
wachlarz, karnet i torebeczkę, w której trzymała ołówek, tak na
wszelki wypadek, dwie chusteczki, zapasowe rękawiczki, też na
wszelki wypadek oraz dwie gałązki lawendy, aby po otwarciu z
woreczka wydobywał się miły zapach.
Wyszła
z pokoju. Akurat natknęła się swoją pokojówkę.
-
Nie musisz na mnie czekać. Zostaw mi tylko przygotowaną koszulę, a
rano przygotuj kąpiel, dobrze?
-
Oczywiście, panienko. - Dygnęła i weszła do pokoju, a Millicent
podążyła na dół. Na schodach spotkała się z matką i obie
zeszły na dół. Samantha wyszła z salonu, a ojciec z biblioteki,
dzięki temu cała rodzina Shaw mogła punktualnie wyjść z domu.
W
powozie ciągniętym przez dwa czarne wałachy panowała cisza.
Millie czuła narastającą irytację, Samantha nie mogła się
doczekać, kiedy zobaczy Randsoma, Nicholasa i Charlottę, która
miała przyjechać z matką, natomiast markiz i markiza nie odczuwali
nic prócz zwykłego znudzenia, choć markiza zastanawiała się, czy
na dzisiejszym przyjęciu będą debiutantki godne jej syna. Nie
chodziło o to, by dziewczyna prezentowała sobą jak najwyższą
klasę, można po części powinna ją mieć, ale przede wszystkim
chciała, by prócz fortuny i dobrych koneksji rodzinnych kandydatka
na żonę dla Randosma powinna mieć coś w głowie, bo głupiutka
żona to zła żona. Zwłaszcza dla jej syna, który nie znosi
ignorancji i głupich gęsi.
Po
około piętnastu minutach jazdy brukowanymi ulicami dojechali i
stangret zatrzymał powóz pod wcześniej podanym adresem. Najpierw
wysiadł markiz Landsdowne, a potem wyciągnął dłoń do swej
małżonki, milady Deidry. Kolej przyszła na najstarszą córkę –
Millicent, a następnie podał dłoń Samancie i tak jego panie
stanęły w końcu na niewielkim, półokrągłym dziedzińcu
Wynhedów.
Lucian
miał pewne obiekcje, co do tego przyjęcia, ale żona przekonała
go, aby jednak przyjść tutaj i sprawdzić, czy hrabia rzeczywiście
nadal jest takim niewychowanym aroganckim pyszałkiem. Zgodził się,
bo kochał swoją żonę. Zastanawiał się, czy
Ameryka zmieniła tego pustego mężczyznę, ale czuł, że tak nie
było.
Gdy
tylko panie poprawiły kreacje i fryzury, ruszyli w stronę szerokich
marmurowych schodów, na końcu których widniały szerokie
dwuskrzydłowe drzwi. Po obu stronach schodów wiły się metalowe
balustrady z roślinnym motywem. Dwie wysokie kolumny, również z
marmuru, podbierały dach, który zapewne był równie
reprezentacyjny, co reszta budynku, ale było zbyt ciemno, by można
było to stwierdzić.
-
Milliecent! Samantha! - Do ich uszu doszedł radosny krzyk. Cała
rodzina odwróciła się w tamtą stronę i ujrzeli maszerujące w
ich stronę księżne Salisbury z córką.
Millie
odetchnęła z ulgą, ponieważ list, który otrzymała od
przyjaciółki był nabuzowany emocjami. Lottie była bardzo zła o
to, że mogłaby ją posądzić o coś tak infantylnego jak miłość.
Była zdziwiona jej słowami, ale stwierdziła, że Lotta
najwyraźniej zmieniła swoje podejście do niektórych spraw.
Postanowiła, że jak tylko będą mieć okazję to porozmawiają.
v
Nicholas
ostatnie czego pragnął to przyjęcie u Wynhedów. Dostał
zaproszenie w okolicach południa, gdy jadł obiad. Hrabina pisała,
że będzie mile widzianym gościem – on i jego rodzina. Nie znał
ich, nie przedstawiono ich sobie, więc nie rozumiał skąd też jej
wylewność. Uznał nawet to za gafę towarzyską, ale najwidoczniej
ta rodzina zamierzała zawrzeć jak najwięcej wartościowych
znajomości, by móc wejść w towarzystwo. Hrabia Albemarle
najwidoczniej zaliczał się do tych interesownych ludzi, którzy na
takich przyjęciach chcą zyskać jak najwięcej.
Nie
poszedłby, gdyby nie Randsom. On również dostał zaproszenie i jak
stwierdził, towarzystwo jego ojca to za mało, by wytrzymać w
tłumie nadętych i spoconych arystokratów. Randy zawsze był nieco
cyniczny i krytycznie odnosił się do ton,
ale wcale mu się nie dziwił. Gdy byli na Jamajce dostrzegł
identyczne zachowania, więc angielskie towarzystwo nie różniło
się zbyt wiele od reszty świata.
Stanął
przed lustrem, a pokojowiec zaczął poprawiać mu czarny frak. On
sam sprawnymi ruchami zawiązał fontaź, a potem naciągnął rękawy
czarnego stroju na koszulę.
Jeszcze
raz przejrzał się w lustrze i znów, jak za dawnych czasów, poczuł
się idiotycznie w czarnych spodniach, kamizelce, białej batystowej koszuli, fraku i tym niepotrzebnym cholerstwem pod szyją. Cieszył
się, że moda na pantalony i białe pończochy powoli znika, bo
nigdy nie wyszedłby w czymś takim do ludzi. Oczywiście bywali
mężczyźni, którzy chodzili w tych śmiesznych strojach, gdyż nie
wszyscy uznawali długie spodnie. Możliwe, że oni wyjdą na tym
lepiej, bo nie będzie im zbyt gorąco.
Jego
myśli nie zbiegały na zbyt skomplikowane tematy. Wolał uwolnić
umysł od problemów, na które przyjdzie czas.
Kiedy
służący już go poprawił, wyszedł z pokoju i skierował swe
kroki do powozu. Buty z klamrą wybijały miarowy rytm, rozchodząc
się echem po korytarzu. W końcu wyszedł na zewnątrz. Kare już
przebierały nogami, więc podał szybko adres i stangret strzelił
biczem, a konie pokłusowały do Londynu.
Powóz
kołysał się delikatnie, a zapalona lampa kiwała się rozrzucając
po wnętrzu słabe, pomarańczowe światło i od czasu do czasu
oświetlając kąty. Jednak książę Salisbury nie zwracał na to
uwagę. Pogrążył się w myślach. Bal będzie obfitował w wielu
znamienitych gości, to było pewne. Dobrze chociaż, że będzie
jego siostra oraz Randsom z rodziną. Ciekawe, jak zmieniła się
Samantha? Zapewne już wyrosła na wspaniałą piękność, podobnie
było ze starszą Millicent. Randosm powiedział mu, że nie poznał
siostry, gdy wszedł pierwszy raz po powrocie do biblioteki ojca.
Przyjaciel twierdził, że Millie wyrosła na prawdziwą piękność.
Musiał się przekonać, czy rzeczywiście tak było. Och, nie, nie
wątpił w to, jakżeby mógł? Przecież kobiety z ich rodu zawsze
słynęły z urody, więc obie młode damy na pewno nie ustępowały
reszcie.
Po
pół godzinie powóz zatrzymał się przed wielkim domem,
oświetlonym przez wiele lamp. Wysiadł z powozu i rozejrzał się
wokół.
Plac
przed rezydencją Wynhedów powoli zapełniał się gośćmi, którzy
chcieli zrobić wielkie wejście. Wzrokiem poszukał przyjaciela,
który powinien tu już być, ale na razie nigdzie nikogo nie
dostrzegł. Zapewne też jego rodzina zdążyła przyjechać.
-
Nicholasie, już jesteś – usłyszał za plecami. Odwrócił się i
spojrzał na Randosma, który nie wyglądał na szczęśliwego. -
Powstrzymaj się od komentarzy – warknął, gdy zobaczył
rozbawioną minę przyjaciela.
-
Och, dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Widziałeś się już z
rodziną? - zapytał Nicholas i ruszył za Randosmem w jakimś
nieokreślonym kierunku.
-
Jeszcze nie, ale właśnie do nich zmierzam. O ile dobrze widzę, to
twoja matka i... Charlotta są razem z nimi. - W głosie Randosma
dało się słyszeć niechęć. Nicholas wcale się nie dziwił, że
jego przyjaciel nie chciał widzieć jego siostry, która tuż przed
ich wyjazdem na Jamajkę dała popalić księciu. To nawet zabawne,
że Randy tak wzbrania się przed obecnością jego siostry, ale
ponieważ oboje cenili sobie dobre wychowanie, znosili siebie
nawzajem, choć Lottie najchętniej wydrapałaby mu oczy, gdyby
nadarzyła się do tego sposobność.
Ruszyli
przed siebie, po drodze witając się z ludźmi, którzy nie mogli
uwierzyć, że już są w Anglii. Nudne formalności dopełniali
szybko i sprawnie, gdyż dostrzegli, że ich rodziny powoli zaczęły
tracić cierpliwość. Za długo na nich czekają.
-
Nareszcie jesteś, Nicholasie – usłyszał pełen dezaprobaty głos
matki, która wciąż nie pojmowała, że jej syn jest już po
trzydziestce i jest za stary na strofowanie.
-
Wybaczcie mi, matko – odpowiedział i skłonił się nisko, przy
okazji całując dłoń kobiety. Potem przeszedł do siostry, która
z wielkim uśmiechem na twarzy przywitała się z nim. Kiedy spojrzał
w oczy Lottie, dostrzegł w nich psotny błysk, który często
widywał, gdy zaczęła coś kombinować. Pewnie wkrótce się dowie
co.
Po
przywitaniu się z własną rodziną nadszedł czas na rodzinę
Shawów. Najpierw uścisnął dłoń markiza, który powitał go
wylewnie, ciesząc się, że znów go widzi.W końcu książę Salisbury podszedł do markizy.
-
Nicholasie, dawno cię nie widziałam – powiedziała markiza
Lansdowne.- Cieszę się, że wróciłeś do Anglii – dodała i
pozwoliła mu pocałować się w dłoń. Ta niezależna kobieta nie
lubiła tej części powitania, ale zawsze to dzielnie znosiła i za
to ją podziwiał. Musiała zwalczyć w sobie niechęć do takich
gestów, gdyż odmowa wyciągnięcia ręki w stronę mężczyzny
można było odczytać jako brak wychowania, a Deidra Shaw ceniła sobie dobre wychowanie.
-
Ja również się cieszę, że cię widzę, milady. Jestem
oczarowany, jest pani coraz piękniejsza – dodał i posłała jej
figlarny uśmieszek. Deidra roześmiała się pół głosem,
zakrywając usta rozłożonym wachlarzem. Markiz posłał mu karcące
spojrzenie, ale w oczach czaił mu się uśmiech.
-
No synu, nie życzę sobie flirtowania z moją żoną. Czy to jasne?
- bąknął, udając oburzonego zachowaniem księcia.
-
Oczywiście, milordzie. - Kiwnął głową, jednocześnie puszczając
oko do markizy. W końcu zwrócił się w stronę młodych dam, które
stały po lewej stronie matki.
Kiedy
spojrzał w tamtym kierunku uśmiech zamarł mu na ustach. Przed sobą
dostrzegł przechyloną głowę pięknej kobiety, która patrzyła na
niego z ciekawością malującą się w jej dużych oczach. Na cudnie
wykrojonych ustach dostrzegł magiczny uśmiech, który rozświetlił
panujący wokół półmrok. Młoda dama przechyliła na bok głowę,
a jej upięte włosy przesunęły się po ramieniu, tym samym
zwracając jego uwagę na wygiętą szyję. Gdyby nie rzęsiście
oświetlony plac, na którym stali, Nicholas nie dostrzegłby jak
mlecznobiałą i jak gładką miała skórę piękna nieznajoma.
Z
wrażenia zaparło mu dech i przez chwilę zapomniał o oddychaniu,
gdy dama pokiwała głową, kiedy ktoś coś powiedział. Szum w uszach
całkowicie zagłuszył słowa, które padły z ust Randsoma. Nicholas całym
sobą chłoną widok, który miał przed sobą. Drobna postać o
delikatnych rysach poruszyła się w końcu. Zamrugał powiekami, by
otrząsnąć się ze stanu w jakim się znalazł.
-
Chyba cię nie poznał – powiedziała kolejna młoda dama. Jego
zdaniem piękna, lecz już nie tak. - Nicholasie, nie poznajesz
Millicent? - To pytanie sprawiło, że poczuł się jakby dostał
obuchem prosto w głowę. Dobry Boże, więc to jest Millie?!,
pomyślał całkowicie zszokowany.Wyrosła na wspaniałą, piękną i godną podziwu kobietę.
-
Och, oczywiście.... - wydukał, a potem odchrząknął raz, by
zebrać się w sobie. - Oczywiście, że poznaję. Pani, moje
oczy się radują widząc cię w dobrym zdrowiu, a pani uroda zapiera
dech w piersiach – powiedział, ponieważ nie mógł się
powstrzymać. Słowa same wypłynęły z jego ust. Przez chwilę
poczuł się jak głupiec, ale widząc, że jego pochlebstwa zrobiły na
Millicent wrażenie, uśmiechnął się uspokojony. Kiedy przywitał
się z Samanthą, również powiedział jej kilka komplementów, ale
nadal nie potrafił oderwać wzroku od Millie. Przez te kilka lat,
gdy on był na Jamajce z jej bratem dziewczyna wypiękniała i stała
się prawdziwą kobietą.
Kiedy
już wszyscy się przywitali ze sobą, całą grupą skierowali się
w stronę schodów, na szczycie których stali już gospodarze.
Nicholas,
który szedł z matką i siostrą dostrzegł, że Charlotta miażdży
spojrzeniem Randosma. Ta sprawa naprawdę była intrygująca i przede
wszystkim zabawna.
Nim
podeszli do Wynhedów, Nicholas rzucił ostatnie spojrzenie na
Millie, która natychmiast to dostrzegła. Uśmiechnął się do
niej, gdy ich spojrzenia skrzyżowały się. Mlecznobiałe policzki
delikatnie się zaróżowiły, a piękne zielone oczy zabłysnęły.
W
końcu podeszli do hrabiostwa, którzy przywitali się z nimi nie
szczędząc im pochlebstw.
___
Ponieważ kolejny rozdział dodam za jakiś czas, więc już teraz życzę Wam Wesołych Świąt i szampańskiej zabawy w Sylwestra. Do siego roku! <3
___
Ponieważ kolejny rozdział dodam za jakiś czas, więc już teraz życzę Wam Wesołych Świąt i szampańskiej zabawy w Sylwestra. Do siego roku! <3
Haha, coś tak czułam, że w taki właśnie sposób Nicholas zareaguje na Millie. Wcale mnie to nie zdziwiło, prawdę mówiąc, bo się tego spodziewałam, ale oczywiście nie o to chodziło, i tak było sympatycznie;) ciekawi mnie tylko, co z kolei Millie pomyślała o nim. I czy zorientowała się, że mu się spodobała? Och, ten problem narracji - nawet trzecioosobowa musi być prowadzona z czyjegoś punktu widzenia xD
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie też Lottie. Mogłoby mieć tutaj zastosowanie powiedzenie, że Kto się czubi, ten się lubi i prawdę mówiąc, aż mnie dziwi, że Millie i Sam tak prędko na to wpadły;) ale jednak to właśnie wytłumaczenie najbardziej mi tutaj pasuje. No, zobaczymy w każdym razie, jak rozwiniesz akcję;)
I w ogóle, nie mogę się już tego rozwinięcia doczekać. Czekam na to niecierpliwie, ale oczywiście poczekam, ile będzie trzeba, nawet do stycznia, tak jak zapowiedziałaś. Życzyłam Ci już tego u siebie, ale powtórzę jeszcze tu - życzę w takim razie wesołych świąt, smacznego jedzonka i udanych prezentów, a także świetnej zabawy w Sylwestra! I całuję ;*
Aaa, i mam do Cię taką prośbę. Czy mogłabyś mi podrzucić wszystkie te linki, z których korzystałaś pobierając zdjęcia i inne dodatki do tego szablonu? Chciałam je po prostu umieścić w informacji:)
UsuńNo właśnie, właśnie, ale mnie to bynajmniej nie przeszkadza, u mnie od samego początku też wiadomo, że Sasza musi być z Alessandro, ale co z tego, przecież nie o to chodzi, prawda? Tylko o sposób dojścia do celu;) jestem pewna, że jednak czymś nas zaskoczysz, bo coś w stylu wątku kryminalnego chyba się tu pojawi, prawda?;)
UsuńMoooże, ale jakoś... nie wierzę w to xD albo raczej mam nadzieję, że tak nie jest; pewnie, węszę wszędzie romanse i tak dalej, ale byłoby miło^^
Oj tam, na pewno nie. Uwielbiam Twoje teksty;]
A co do linków - podrzucę, ale jutro, dobrze? Bo prawdę mówiąc, nie mam pojęcia już, skąd brałam to główne zdjęcie do szablonu xD poszperam jednak i poszukam, a źródło na pewno się znajdzie, nie ma rzeczy niemożliwych. Ale dzisiaj, prawdę mówiąc, nie chce mi się już tego robić :D
Całuję!
Ej no, to miało być z zaskoczenia;) Żartuję. To romans, więc inaczej nie mogło być, no nie? To było do przewidzenia, więc w sumie... Spodziewałam się, że Wy się spodziewaliście. A no tak, tu tez istnieje pewien problem, i nie chce też zdradzać wszystkiego, bo choć nie będzie dużo rozdziałów, tak mi się wydaję, to nie mam zamiaru podawać wszystkiego na tacy. Opowiadanie straciłoby sens, więc na razie trzymam je jakoś w ryzach, by nie zrobiło się aż nazbyt przewidywalne.
UsuńAle, czy rzeczywiście tak jest? Bo może tez być tak, że Lottie nie znosi go, bo drażni ją samym swoim istnieniem? Takie sytuacje się zdarzają. Tutaj możliwości może być kilka;)
No okej, może nie nastawiaj się zbyt, bo może się okazać, że się rozczarujesz. Także, zobaczymy, co wyjdzie;)
Dziękuję i życzę tego samego raz jeszcze :*
Nie czytaj tego komentarza wyżej. Coś się popierniczyło. Po prostu przewiń niżej, oki?
UsuńMi tez to absolutnie nie przeszkadza. Ważne jest to, by czytelnik dobrze się bawił i został trochę przytrzymany w niepewności:) Dokładnie. Będą razem, ale przecież nie będzie kolorowo. Zejdzie im trochę za nim się spikną i w końcu powiedzą sobie na końcu to, co powinni sobie powiedzieć. Tak, może bardziej, hmm, szpiegowskiego, bo w sumie to nie wiem, jak to na razie określić. Wyjdzie w praniu i sami zadecydujecie;)
Chyba nie jestem zbyt przekonywująca, co? ;) Oj, nie przejmuj się, ja też wszędzie tylko romans, romans i jeszcze raz romans.
To naprawdę miłe z Twojej strony:) I czuję się naprawdę dowartościowana.
Okej, okej, nie spieszy się. Mam czas, poczekam :D
I doczekałam się przyjęcia :D Jak fajnie... Wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla tego, jak świetnie oddajesz realia tamtych czasów. Naprawdę musiałaś zrobić niezłe rozeznanie przed rozpoczęciem tworzenia właśnie takich opowiadań...
OdpowiedzUsuńW każdym razie... Tak podejrzewałam, że Millicent zachwyci Nicholasa. Chyba by do siebie pasowali :D Co do Charlotte i Randsoma. Też myślę, że byłaby ciekawa z nich para, a ta nienawiść jest taką trochę reakcją obronną na to, co czują (zwłaszcza w przypadku Lottie). Nie mogę już doczekać się pierwszych takich prawdziwych rozstrzygnięć w tych sprawach :D
Również życzę Ci jak najbardziej radosnych i spokojnych świat i nowego roku, który przyniesie mnóstwo szczęścia :D
Serdecznie pozdrawiam
Dziękuję;) Ale przyjęcie jeszcze będzie, więc się niem porozkoszujesz, jak coś;) Prawdę mówiąc uwielbiam romanse historyczne i przeczytałam ich setki, jak nie tysiące, więc trochę wiedzy mam, a czy oddaję realia to nie w mojej ocenie, ale staram się :)
UsuńChyba nikt nie spodziewał się, że mogło być inaczej. To było do przewidzenia, ale przecież to dopiero początek, wiec wszystko się zdarzyć może. Hmm, no nie wiem, czy Lottie właśnie w ten sposób reaguje, bo coś czuje. A może nic nie czuję i w końcu musi mieć powód, żeby nienawidzić Randsoma.
Dziękuję za życzenia i oczywiście wzajemnie. Postaram się szybko zajrzeć na Twoje nowe dzieło:)
Ja również pozdrawiam :*
Nickolas, Ty...przystojniaku. Widziałam w zakładce, nie złe ciacho. W końcu bal i ciekawe jak wszystko się potoczy. Niech idą na całość. Jeny, co ze mną?! Wszędzie chcę żeby wszyscy szli na całość. Coś ostatnie mnie bierze na głowię, wstyd! :D
OdpowiedzUsuńDobra, czekam na dalej.