24.10.2012

Rozdział 3

         Dobrze resorowany powóz księcia Blekeney'a zatrzymał się przy rezydencji markiza Lansdowne'a. Wysiadł z niego wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o brązowych włosach, prostym nosie i wąskich ustach. Jego szare oczy powędrowały do powozu. Na drzwiach pojazdu widniał herb jego tytułu. Przyłbica w otoczeniu wiązanki z liści laurowych oraz głowa kobiety z długimi włosami oplecionymi wokół liści. Jego herb miał za sobą wiele wieków tradycji. Tytuł księcia odziedziczył po bracie ojca, który nie miał spadkobierców.
         - Witners, zajedź od tyłu. Coś mi się wydaję, że zostanę tu dłużej niż zamierzam – powiedział do siedzącego na koźle stangreta. Szpakowaty mężczyzna skinął głową i odjechał.
         Wszedł po marmurowych schodach. Rozejrzał się wokół. Nic się nie zmieniło. No, może jedynie okolica stawała się coraz bardziej zaludniona. Nie cieszył się z tego, bo tłok w tak pięknym miejscu może zniszczyć to, co piękne. Nie mógł jednak powstrzymać napływającej ludności. Coraz więcej osób bogaciło się, choć nie wszyscy byli arystokratami i pragnęli mieć swoje londyńskie rezydencje właśnie na Upper Brook Street.
         Zastukał do drzwi kołatką w kształcie głowy lwa. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich dostojny kamerdyner Markham. Jego poważna twarz nie zmieniła swego wyrazu, gdyż w jego mniemaniu kamerdynerzy nie okazują uczuć. Ale jego piwne oczy cieszyły się na widok „panicza”, który od kilku lat hulał po świecie.
         - Dzień dobry, Wasza Książęca Mość. Witamy z powrotem w domu – powiedział i skłonił nisko głowę.
         - Dzień dobry, Markham. Czy rodzice są w salonie?
       - Nie, Wasza Książęca Mość. O ile dobrze zostałem poinformowany to państwo jeszcze śpią.
         - Śpią? - zapytał zaskoczony Randsom. - O tej porze?
         - Byli wczoraj na przyjęciu i wrócili dość późno. Ale  panienka Millicent jest w bibliotece.
         - Wspaniale. Przynieść herbaty i coś dobrego do jedzenia – poprosił, choć Markahm sam doskonale wiedział, co miał zrobić. Randsom szybkim krokiem zmierzał w kierunku biblioteki.          Pomyślał, że Millie nie zmieniła się ani jotę. Zawsze fascynował ją świat książek. Potajemnie uczyła się nawet greki i łaciny, co było bardzo niezwykłe na młodą damę. Wszystkie kobiety pobierały nauki z włoskiego lub francuskiego, a języki starożytne były przeznaczone dla mężczyzn. On sam, przebywając najpierw w Eton, a potem w Oxfordzie, nauczył się ich perfekcyjni.
         Biblioteka ojca mieściła się za dębowymi drzwiami. Zapukał cicho, ale nikt mu nie odpowiedział. Po chwili wszedł do środka. W pokoju było jasno i pachniało lawendą. Na wprost niego rozpościerał się widok na półki z książkami. Pośrodku znajdował się turecki dywan oraz stolik, a wokół niego niskie pufy. Po prawej stronie stał duży kominek, a przed nim ustawiono dwa fotele, pomiędzy nimi ustawiono niską ławę. Po lewej stronie miał gablotę z bronią białą oraz niewielki barek z alkoholem. W tej części pokoju znajdowało się również okno wykuszowe, które wychodziło na ogród. I to właśnie na nim siedziała zaczytana Millie. Nogi okręciła kocem, a zza pleców wystawała jej duża poduszka. Ubrana była w brzoskwiniową, prostą sukienkę. We włosy wpięła dwie wstążki, które zaplotła razem z warkoczem. Miała rude włosy, okrągłą, w kształcie serca twarz i duże, zielone oczy. Teraz, gdy patrzył na nią zdał sobie sprawę, iż nie widzi małej, rozczochranej i rozkojarzonej dziewczynki, lecz piękną, mądrą i poważną kobietę, którą kochał. Jego młodsza siostra wyrosła na piękność i doskonale zdawał sobie sprawę, że kiedyś go opuści, by móc dzielić życie ze swoim mężem. Miał tylko nadzieję, że trafi na kogoś dobrego, bo zamorduje każdego mężczyznę, który sprawi, że jego Millie będzie cierpiała. To samo, tyczyło się Samanthy. Nie pozwoli, by któraś z nich wylała choć jedną łzę z powodu jakiegoś łajdaka.
         Podszedł do niej, a jego kroki tłumił gruby dywan.
         - Och, mój Boże! Czyżby to sam anioł zszedł na ziemski padół? - zapytał teatralnym tonem, udając zaskoczonego i zauroczonego. Millicent uniosła głowę i spojrzała zaskoczona, a potem ze śmiechem rzuciła się w jego ramiona.
         - Och, Randy! Przyjechałeś! - krzyknęła uradowana. Starszy brat objął ją w pasie i bez trudu podniósł z ziemi. W końcu postawił na ziemi i pozwolił się ucałować w oba policzki. Millie jeszcze raz uściskała brata, a kiedy w końcu odsunęła się od niego, Randsom dostrzegł w jej oczach łzy radości.
         - Nie płacz, głuptasie - powiedział miękko i wyjął z kieszeni chusteczkę z jego inicjałami.
         - Tak bardzo za tobą tęskniłam, że kiedy ojciec wczoraj powiedział o twoim przyjeździe nie mogłam się doczekać i liczyłam godziny do twojego przyjazdu – trajkotała szczęśliwa. Przyjrzała mu się uważnie i z zadowoleniem stwierdziła, że jej brat zmężniał, na jego twarzy widać było powagę, a w oczach kryła się mądrość. - Zmieniłeś się.
         - Ty również. Jesteś prawdziwą pięknością. - Przytulił ją jeszcze raz, a potem przeszli do foteli przed kominkiem, w którym na razie nie palono.
Kiedy Millie uspokoiła się na tyle, że mógł z nią porozmawiać na spokojnie, zadzwonił po herbatę i przekąskę. Kamerdyner przyniósł wszystko po kilku minutach. Na srebrnej tacy ułożono dzbanek z herbatą, cukier, mleko oraz ciastka i kanapki. Millicent nalała bratu herbatę, dosypała cukru i dodała mleka, a potem podsunęła mu talerzyk z nałożonymi ciastkami i kanapeczkami.
         - Dziękuję – powiedział Randsom i zajął się jedzeniem, a herbatę odstawił, bo nie przepadał za tym, jego zdaniem, mdłym napojem. Wolał szkocką, ale to nie czas i miejsce na weneckie śniadania*.
         - Opowiedz mi o Jamajce! Jak tam jest?- poprosiła w końcu Millie, bo nie mogła już wytrzymać.
         - Gorąco. Potwornie gorąco. Włochy czy Hiszpania to jeszcze nic, ale Jamajka to piekło na ziemi. - Wsunął do ust kanapkę z szynką i serem.
         - Coś jeszcze? Jak ci szła uprawa tytoniu?
        - Dobrze. Na początku było ciężko, ale zyski zaczęły rosnąć i z każdym rokiem są coraz większe. Może niedługo ja i Nicholas skusimy się na produkcje cygar, choć obawiam się, że nie zdobędą takiej popularności jak te z Kuby. Niemniej jednak możemy odnieść pewien sukces. Ale przecież ciebie to nie interesuje. Słyszałem od Markhama, że byliście na przyjęciu. Jak było? - zapytał i znów połknął małą kanapeczkę. Randy zawsze miał spory apetyt i co chwilę coś jadł.
         Millicent spojrzała na niego rozbawiona. W tej kwestii nigdy się nie zmieni.
         - Jak będziesz tyle jadł, to upodobnisz się do wicehrabiego Suttona – rzekła z rozbawieniem i obserwowała jak Randy włożył w usta kolejną kanapkę. Spojrzał na nią z wesołymi iskierkami w oczach. Przełknął i odpowiedział:
         - Jeśli miałbym wyglądać tak jak on, to najpierw musiałbym siedzieć na tyłku i nic nie robić. A ja zdecydowanie wolę ruch – mruknął i znów sięgnął po przekąskę, oblizując się przy tym, jak głodny kot. Millie roześmiała się cicho i upiła łyk ciepłego napoju.
         - Cały ty! - powiedziała szczęśliwa.
         - Nadal nie opowiedziałaś mi o balu. Jaka było? - zapytał, bacznie przyglądając się siostrze. Dostrzegł na jej delikatnej twarzy lekkie zakłopotanie i niechęć.
W listach do niego pisała o wszystkim, tylko nie o balach i kandydatach na męża, o których donosiły mu matka i Samantha. To było dziwne, jak na Millie, ale ona zawsze była inna. Pragnęła małżeństwa z miłości. Chciała małżeństwa podobnego do ich rodziców, którzy może nie darzyli się wielkim uczuciem, ale na pewno kochali się tak, jak mogą się kochać ludzie zmuszeni do zawarcia związku. Dopiero po latach nauczyli się mówić o swoich uczuciach i potrafili je okazać. Millie pragnęła tego samego, może i nawet czegoś silniejszego i gwałtowniejszego. Wyczuł to w jej listach, gdy wspominała o tym, jak Samathna i Charlotta King flirtowały z jakimś młodzikiem i doprowadzały go do szaleństwa swoją admiracją. Razem z Nicholasem zaśmiewali się, gdy czytał przyjacielowi tę historię. Nicholas, gdy zdążył się opanować powiedział, że boi wracać się do Anglii, skoro ich siostry wyprawiają takie rzeczy.
         - No więc? Co z tym balem? - zapytał, gdy nie odpowiadała przez jakiś czas. Spojrzał na nią poważnie i dostrzegł na jej alabastrowych policzkach głębokie rumieńce. A to ciekawe, pomyślał.
         - Tak... hm... Bal, jak bal. Tłumy spoconych ludzi, mnóstwo jedzenia i głośnej muzyki. Co tu dużo opowiadać? Zresztą, jeśli zapomniałeś, co tam się dzieje to mamy zaproszenie na dzisiaj do Wynhedów.
         - Masz na myśli t y c h Wynhedów? - zapytał zaskoczony. O ile się nie mylił to ta rodzina już dawno opuściła Anglię, jeszcze przed jego misją w Calais.
         - Tak, t y c h Wynhedów. Wrócili miesiąc temu. I oczywiście już zaczynają rozstawiać wszystkich po kątach. Wywyższają się ponad innych, a ich arogancki synalek doprowadza mnie do szału swoim obcesowym zachowaniem. - Zmarszczył groźnie brwi. Czas chyba wybrać się na bal i porozstawiać kilku nadętych gamoni w kątach. Szczególnie jednego.
         - Masz rację, chyba czas przypomnieć sobie te aspekty życia towarzyskiego w Londynie. - Upił łyk mdłej herbaty i spojrzał w kierunku drzwi, skąd dobiegły ich stłumione głosy, w końcu do biblioteki wpadli rodzice, a za nimi gnała Samantha. Westchnął ciężko i wstał, aby się przywitać.


v


         Kiedy przyjechał do swojego domu, w końcu mógł powiedzieć, że wrócił. Wcześniej przenocował u Randsoma, ale zaraz o świcie udał się do własnej rezydencji, by przebrać się, zjeść śniadanie i stawić czoło rodzinie. W rodzie Kingów było niewielu członków, za którymi prawdziwie tęsknił. Jedynym cieplejszym uczuciem darzył Charlottę, swoją młodszą siostrę i babkę, która zmarła kilka lat temu i Simona. Jego rodzina nie należała do najlepszych. Może nie była zła, ale odbiegała od ideału jakim wydawali mu się Shawowie, którzy byli zgrani, zakochani i ufali sobie. Natomiast małżeństwo jego matki z ojcem, wielkim księciem Salisbury, było czymś odwrotnym. Jego rodzice nie mieli zbyt wiele szacunku do siebie. Ojciec był nerwowym człowiekiem, lubił zaglądać do szklaneczki i zdradzał żonę, aż w końcu spadł z konia i skręcił kark, co położyło kres jego wybrykom i szaleństwom. Miał wtedy dziewiętnaście lat i odziedziczył jego tytuł, choć nie chciał. Liczył na Nathaniela, który był drugi w kolejce. 
         Matka po śmierci ojca odżyła, choć nadal pozostawała zwykłą trzpiotka i gadułą. A on czegoś takiego nie znosił.
         Wyszedł na korytarz i skierował swe kroki do na obszerny hol. Rozejrzał się i uniósł głowę, aby zobaczyć witraż, który widniał na kopule i wpuszczał do środka kolorowe światło. Zabarwiony marmur mienił się czerwienią, złotem i zielenią. Feeria barw tańczyła na posadzce i sprawiała wrażenie zaczarowanych cieni, które nagle ożyły. Podszedł do Northupa i powiadomił go, iż jedzie do matki.
         - Wrócę na obiad, muszę jeszcze załatwić jeszcze kilka ważnych spraw. Gdybym się spóźnił, przeproś ode mnie panią Grin.
         - Tak jest, Wasza Książęca Mość. Przekaże informację. - Siwy, wysoki kamerdyner skłonił mu się nisko i otworzył mu drzwi. Zszedł z długich, marmurowych schodów i podszedł do powozu, który już na niego czekał.
         Złoto-czerwony herb mienił się w promieniach słońca. Złoty ogier z rubinowymi oczami stawał dęba, a wokół niego wił się wąż. Gad pochodził z herbu żony pierwszego księcia.
         - Do Londynu, na Upper Brook Street 56. - Stangret strzelił batem i dwa siwki ruszyły galopem do miasta. Rodowa siedziba Salisbury mieściła się na obrzeżach Londynu, z dala od zgiełku, smrodu i towarzystwa. Matka wraz z siostrą i najmłodszym bratem Simonem mieszkali w hrabstwie Kent, ale na sezony zjeżdżali do stolicy. Obie damy brały udział w rautach, wieczorkach muzycznych, balach i innych głupotach, których on unikał jak ognia. Ostatnio jednak nie bywał na salonach, ciągle przebywał poza granicami Wielkiej Brytanii i pracował ciężko.
         Rącze konie kłusowały drogą, a powóz lekko się kołysał. Wyjrzał przez okno i zapatrzył się na mijany krajobraz. Lasy, łąki, a nawet pola uprawne, choć znał je na wylot to i tak sprawiały, że czuł się tu obco i samotnie. Morze to wszystko było jego, ale to nie oznaczało, że traktował to jak dom. Co za ironia, pomyślał. Bardzo pragnął znaleźć swoje miejsce, zakotwiczyć w nim i odczuwać spokój oraz szczęście. Na razie jego zawieszenie w próżni, jak to nazywał, musiał odłożyć na bok i skupić się na obowiązkach, które go przyzywały.
Powóz zatrzymał się przed domem z numerem 56, wyskoczył z niego i skierował swe kroki do drzwi. Zastukał w nie głośno srebrną kołatką. Po chwili w drzwiach pojawił się przysadzisty mężczyzna w wieku około czterdziestu lat.
         - Słucham? - zapytał tubalnym głosem. Matka zatrudniła go jakiś rok temu, tak donosiła Lottie i bardzo go nie lubiła. Rzeczywiście, typ nie wzbudzał sympatii. Nicholas bez słowa podał mu swoją kartę wizytową. Gdy kamerdyner zrozumiał, kto przed nim stoi, wytrzeszczył oczy, ale zaraz uspokoił się i z wielką powagą przywitał go i wpuścił do środka.
         - Gdzie moja matka? - zapytał i rozejrzał się wokół. Znowu zmiany i znów to uczucie obcości w znanym miejscu.
         - Jest w różowym salonie – odpowiedział mężczyzna i zaprowadził księcia Salisbury do pokoju. Nicholas nienawidził tego pokoju, miał do niego taką awersję, iż siedzenie w nim dłużej niż pół godziny doprowadzało go do mdłości. Z każdego kąta bił od niego ten ohydny, jaskrawy kolor, a wszystkie meble, zasłony i bibeloty swoim wyglądem pogarszały tylko sprawę. - Pani, panicz przyjechał. - Książe spojrzał na kamerdynera, który popełnił tę gafę. Co za imbecyla zatrudniła jego matka. Jest księciem, a nie synem bez tytułu.
         - Och, Nicholasie! Jak dobrze, że wróciłeś! - krzyknęła radośnie kobieta i podbiegła do niego z wyciągniętymi rękoma. Przycisnęła go do swej bujnej piersi.
         - Matko, chyba jestem o wiele za stary na takie powitania – odpowiedział i ucałował ją w dwa, przypudrowane policzki. - Cieszę się, że cię widzę w dobrym zdrowiu. Co słychać u ciebie?
        Usiedli na sofie obitej ciemno różowym pluszem i poczęstował się herbatą, którą przyniósł nowy kamerdyner i tylko z lekkim zainteresowaniem słuchał, co się wydarzyło ostatnio.
         Jego męka trwała tylko, albo aż piętnaście minut, bo do salonu wkroczyła Charlotta, a za nią podążał Simon.
         Lottie przywitała się z większą dostojnością, choć wiedział, że miała ochotę rzucić się mu w ramiona i zalać się łzami szczęścia. Simon uścisnął mu rękę. Wszyscy usiedli na sofie i znów matka zaczęła swe nudne relacje.
         - A co z Nathanielem? - zapytał w końcu, gdy księżna zrobiła sobie przerwę w opowieści o tym, jak to jakaś tam jej przyjaciółka została obrażona przez Millicent Shaw. Nie wierzył w to, iż siostra Randosma mogła powiedzieć coś złego tej kobiecie, bo znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że dziewczyna zna swojego granice i wie, kiedy powściągnąć język. Ale to była przyjaciółka matki, taka sama gaduła jak ona, więc mogła wyolbrzymić całą sytuacją. Nawet insynuował coś podobnego, ale księżna spojrzała na niego oburzona, dlatego wolał zmienić temat.
         - A co z nim? Jak zwykle pije i łajdaczy się w domach publicznych – odpowiedział z rozbrajająca szczerością Simon. Charlotta parsknęła śmiechem uwłaczającym godności damy, ale matka nie zwróciła na to uwagi, była zbyt zszokowana zachowaniem syna.
         - Simonie Edwardzie King! Jak ty się wyrażasz?! Tu siedzą damy! - krzyknęła wstrząśnięta wdowa.
         - Przepraszam, matko – odpowiedział, bynajmniej nie skruszony i znów zwrócił się do brata: - Nate w ogóle nie daje znaku życia. Jeździ gdzieś po hrabstwie i wydaję pieniądze. Podobno bawi się teraz u jakiegoś przyjaciela.
         - Czy on nie wie, jakie ona ma obowiązki? Ma tytuł i dlatego powinien zająć się tym, co należy do hrabiego – odpowiedział wzburzony. Nathaniel w młodości miał znacznie więcej swobody niż on. Robił co chciał i kiedy chciał. Matka na wszystko mu pozwalała i dlatego stał się takim rozpieszczonym bawidamkiem. Wielokrotnie próbował z nim porozmawiać, wybić z głowy wszystkie głupoty, jakie tylko uroiły się w jego głowie. Ale na próżno starał się zrobić z niego przyzwoitego hrabiego. Nathaniel stał się łajdakiem, rozpustnikiem i hazardzistą. Tak donosiła mu Lottie w listach, która tak samo, jak on i Simon pragnęli, by ich brat w końcu zaczął myśleć poważnie o życiu.
         - Jesteś dla niego zbyt surowy – powiedziała starsza kobieta i westchnęła dramatycznie.
       - Nie, matko, nie jestem i dobrze o tym wiesz. Przez całe życie pozwalałaś mu robić, co chciał i teraz masz tego skutki. Przyjechałem do Anglii i wezmę się za niego tak, jak ty nie potrafiłaś tego zrobić.
         - Może najpierw zacznij szukać żony! - zawołała matka.
Nicholas miał nadzieję, że tę rozmowę podarują sobie i dopiero poruszą ten temat za kilka dni, może tygodni, a najlepiej, gdyby w ogóle o tym nie rozmawiali.
         - Dopiero przyjechałem! Nie znam dam, które są obecnie w towarzystwie. Potrzebuje czasu. I to będzie wyłącznie moja decyzja, nie twoja. Nie chce, abyś wtrącała się w mój mariaż. - Z tymi słowami wstał z zamiarem wyjścia. W jego ślady poszła księżna i rodzeństwo. Pożegnał się z nimi i obiecał, że jeszcze wpadnie.
         - Szkoda, że nie możesz zostać dłużej – powiedziała Lottie, która patrzyła na niego z nieskrywaną tęsknotą.
         - Też żałuję, ale muszę załatwić kilka ważnych spraw. Zabiorę cie jutro do Hyde Parku albo gdzieś poza Londyn. Co ty na to? - zaproponował, na co młodsza siostra zareagowała okrzykiem radości. Simon bardzo chciał jechać z nimi, ale właśnie jutro wracał do Eton, by kontynuować naukę.

         Wyszedł z domu i wsiadł do powozu. Woźnica trzasnął batem i konie ruszyły w stronę Regent Street, gdzie znajdowała się siedziba Ministerstwa Wojny. Oczywiście była to tylko przykrywka, gdyż w szarym budynku znajdowało się agencja szpiegowska, która ściśle przylegała do Ministerstwa. Tutaj właśnie chętni przechodzili rekrutację. Niewielu nadawało się na szpiega, dlatego proponowano współpracę tylko nielicznym. Dziś Agencja liczyła pięćdziesięciu agentów, w tym trzydziestu, którzy pracowali poza granicami kraju. Przeważnie wysyłano ich do Francji, Niemiec, Włoch, Hiszpanii, Grecji i do krajów Dalekiego Wschodu. On sam postanowił działać w granicach Wielkiej Brytanii, tak samo jak Randsom.
Stangret zatrzymał powóz przed trzypiętrowym, szarym budynkiem, który stał między księgarnią Watsona i sklepem madam Dumosse, znaną w Londynie modystką.
         Sprężystym krokiem wszedł po schodach wykutych z szarego kamienia i wszedł do środka. W korytarzu od razu przywitał go kamerdyner, który pracował tu od wielu lat. Był stary, pomarszczony i niski.
         - Dzień dobry, Wasza Książęca Mość. - Skłonił się nisko. - Sir Winston już czeka. - Zaprowadził go do dużego pokoju znajdującego się na tyłach budynku. Gabinet sir Ruperta Winstona był duży, ze sporą ilością półek, szafek i gablot, w których trzymał raporty, informacje, książki oraz broń. Po lewej stronie, obok biurka stał ogromny sejf. Trzymał w nim pieniądze oraz poufne informacje.
         Biurko stało pod ścianą, ustawione bokiem do okna. Nicholas dostrzegł Randosma, który stał pod oknem.
         - Och, Nicholasie! Jak dobrze cię znów widzieć! - wykrzyknął sir Winston i wstał, aby się z nim przywitać. Nicholas uścisnął mu dłoń.
         - Ja też się ciesze, że cię widzę, Rupercie. Jak się miewasz? - zapytał wesoło.
         - Doskonale! Siadajcie panowie, musi poważnie porozmawiać – powiedział, gdy książęta przywitali się ze sobą.
       - Coś się stało? - zapytał zaniepokojony Randosm i zerknął na Nicholasa. Obaj wyczuli napięcie w głosie Ruperta.
         - Tego jeszcze nie wiem, ale dostaliśmy niepokojące wieści od Jareda. Obawiamy się, że we francuskim ministerstwie zrobił się ruch. Nie wiadomo o kogo dokładnie chodzi, ale najprawdopodobniej Francuzi sprowadzili Bellocha. Nie wiemy na pewno, ale Jared twierdzi, że jeden z agentów, niejaki Victor Pourbaix wyjechał na parę tygodni do Włoch i stamtąd udał się do Indii, a kiedy wrócił okazało się, że pojechał do Paryża i tam zakwaterował Louisa Sapiha. Wynajął mieszkanie wraz ze służbą, powóz i konie. Podobno Sapih to facet, który ma wiele pomysł i szuka teraz inwestorów we Francji, ale interesują go również angielscy. Oczywiście, to tylko przykrywka, która m przyciągnąć Anglików. Poprosiłbym was o rozwiązanie tej sprawy, ale jeśli to naprawdę Belloch to on was a pewno pamięta, a jeśli zapomniał jak wyglądacie to istniałoby ryzyko, że w końcu sobie przypomni. - Kiedy skończył, mężczyźni wymienili spojrzenia.
         Skoro Belloch wrócił, to trzeba się z nim rozprawić, raz na zawsze, pomyślał Nicholas.
   - Co mamy zrobić? - zapytał Randsom i zerknął na przyjaciela. Obaj jako żywo przypomnieli sobie tamte chwile w Calais. Chwile wypełnione bólem, krwią i ich własnymi krzykami. Do tej pory nosili ślady tortur, które już zawsze będą im towarzyszyły. Na rękach i nogach mieli blizny po metalowych prętach i złamaniach, natomiast plecy pokryte były długimi szramami po chłoście.
         - Wy na razie nic. Chciałem was tylko uprzedzić, ale jeśli będzie coś się działo to szybko dam wam znać. Wiem, że chcecie go złapać. I mam nadzieję, że się wam powiedzie. Do tej pory nie mogę sobie wybaczyć tego, co się stało – rzekł sir Rupert i pokręcił ze smutkiem głową.
         - Ale, Rupercie, nie mamy do ciebie o to żalu, tak samo jest z Morganem. To była nasza misja i wiedzieliśmy na co się piszemy. A to, że wpadliśmy pozwoliło nam uzyskać kilka ważnych informacji – powiedział Randsom.
         - Ale za jaką cenę?
    - Za żadną. - Tym razem odpowiedział Nicholas i uśmiechnął się pokrzepiająco do przełożonego. - Niepotrzebnie się tym martwisz – dodał. Spojrzał na zegarek wiszący tuż za sir Winstonem i wstał. - Na mnie już czas, muszę jeszcze załatwić parę interesów.
         - Ja też już pójdę. - Uścisnęli sobie dłonie i wyszli z pokoju. Dwaj służący podeszli do nich i książęta poprosili o to, by ich powozy już podjechały. W tym czasie obaj zaczęli rozmawiać.
         - Jak po wizycie u rodziny? - zagadnął Nicholas. Wsunął ręce do kieszeni granatowych spodni i spojrzał z rozbawieniem na krzywą minę Randsoma.
         - Nie było tak źle, ale jak już matka się uspokoiła to od razu zaczęła recytować mi listę kandydatek idealnych dla mnie. Nie uwierzysz, zasugerowała, że twoja Charlotta byłaby też dobra. Samatha spojrzała wtedy na nią jakby postradała rozum.
     - Twoja matka nie wie, że Lottie cię nie znosi? - zapytał rozbawiony i spojrzał na przyjaciela.
         - No właśnie nie wie. Powiedz mi, co ja takiego jej zrobiłem?
         - Ty mi powiedz. Lottie nie zwierza mi się ze swoich sekretów.
       - I matka chce, żeby ożenił się z debiutantką, z całym szacunkiem dla twojej siostry – oddał. - To przecież będzie niemożliwe... z moim usposobieniem...
      - Daj spokój, przecież dobrze wiesz, że jeśli spotkasz kogoś odpowiedniego, to się zmienisz. - Nicholas był zupełnie inny niż Randsom, bo wierzył w miłość. I był święcie przekonany, że poślubi kobietę, którą pokocha.
         Natomiast Randy był realistą. Uznała tylko i wyłącznie przyziemne odczucia, która stanowiły miły punkt w życiu, były rozrywką i tyle. Miłość była dla głupców, co oczywiście zachował dla siebie, bo nie chciał urazić przyjaciela, który, jego zdaniem, czasami wydawał się być lekko oderwany od ziemi. Ale Nicholas taki właśnie był.
         - Dobrze wiesz, co o tym sądzę – mruknął i oparł się ramieniem o ścianę.
         - Tak, wiem – odpowiedział krótko Nicholas i z westchnieniem zwrócił oczy na podjazd, gdzie po chwili przyjechały ich powozy.
         Każdy wsiadł do swojego i obaj rozjechali się do rezydencji.

*weneckie śniadanie - późne śniadanie z alkoholem.

__
Woow, dobra jestem. Długo mnie nie było;)

4 komentarze:

  1. Nickolas fajnie by pasował do Milicent. Ogólnie jest takim...wzorem poważnego hrabia. I do tego już sobie wyobraziłam, że nieziemsko przystojny. Zabijasz mnie swoimi męskimi postaciami.
    Randsom też mi się spodobał, taki...jak na brata przystało, ale też taki mrrr.;>
    Czekam na dalej!:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oo, to w takim razie nie będę musiała chyba przestać tworzyć, bo chce, żebyś żyła;)
      Cieszę się, ze obaj panowie się podobają. Właśnie bardzo chciałabym, by Tobie przypadli do gustu;)

      Usuń
  2. Jak najbardziej zgadzam się z komentarzem powyżej. I Nicholas, i Randsom zostali wykreowani w taki sposób, że nie dość, że nie da się ich nie lubić, to niesamowicie oddziaływają na wyobraźnię (chodzi o ich wygląd itp.). Zresztą jak dla mnie ciekawą postacią jest też Millicent. Strasznie fajna dziewczyna i też łączyłabym ją najprawdopodobniej z Nicholasem. Tylko co wtedy z Randsomem? Tutaj już jest więcej możliwości, chociaż ja też mam już pewien pomysł, ale na razie to tylko takie zupełnie niepotwierdzone przypuszczenie ;)
    Nie dziwię się wcale, że Randsom i Nicholas w pewnym sensie chcą się odpłacić za to, co im zrobili. No i sam fakt, że nie robili żadnych wyrzutów Rupertowi oznacza ni mniej ni więcej, że są odpowiedzialni, a jednocześnie świadomi, co może ich czekać w takiej, a nie innej 'pracy' (umownie tak to nazwijmy ;)
    Nie mogę się już doczekać opisów jakiś spotkań towarzyskich itp. Ale widzę, że być może coś takiego niedługo się pojawi ;)
    W każdym razie jak dla mnie rozdział super. Wciąż nie mogę nadziwić się realizmowi twojego opowiadania. Mogę tylko podziwiać :)
    Czekam na czwóreczkę i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Sama tez ich lubię i przyznam się szczerze, ze duży wpływ na kreowanie bohaterów ( nie tylko Nicholasa i Randsoma ) miały romanse historyczne jakie przeczytałam;) Zwłaszcza romanse AAusten i McNaught - to współczesna pisarka. Oczywiście ja dodałam też swoich "składników", żeby byli tacy moi.
      Tak, Millie jest naprawdę bardzo fajna.Hahaha, jeszcze nic nie wiadomo. Różnie to może być.
      W sumie to chyba jest praca, ale taka tajna. No tak, masz rację. Szpiegostwo niesie ze sobą ryzyko wpadki, w której można stracić zdrowie a nawet życie. Obaj dżentelmeni są naprawdę zdeterminowani, więc odnalezienie Bellocha to tylko kwestia czasu:)
      Och, już niedługo się pojawią, bo w sumie opowiadanie będzie się kręciło też trochę wokół balów i spotkań, także, mam nadzieję, że będzie Ci się podobało.

      Pozdrawiam!

      Usuń