Dobrze
resorowany powóz księcia Blekeney'a zatrzymał się przy rezydencji
markiza Lansdowne'a. Wysiadł z niego wysoki, dobrze zbudowany
mężczyzna o brązowych włosach, prostym nosie i wąskich ustach.
Jego szare oczy powędrowały do powozu. Na drzwiach pojazdu widniał
herb jego tytułu. Przyłbica w otoczeniu wiązanki z liści
laurowych oraz głowa kobiety z długimi włosami oplecionymi wokół
liści. Jego herb miał za sobą wiele wieków tradycji. Tytuł
księcia odziedziczył po bracie ojca, który nie miał
spadkobierców.
-
Witners, zajedź od tyłu. Coś mi się wydaję, że zostanę tu
dłużej niż zamierzam – powiedział do siedzącego na koźle
stangreta. Szpakowaty mężczyzna skinął głową i odjechał.
Wszedł po marmurowych schodach. Rozejrzał się wokół. Nic się nie zmieniło. No, może jedynie okolica stawała się coraz bardziej zaludniona. Nie cieszył się z tego, bo tłok w tak pięknym miejscu może zniszczyć to, co piękne. Nie mógł jednak powstrzymać napływającej ludności. Coraz więcej osób bogaciło się, choć nie wszyscy byli arystokratami i pragnęli mieć swoje londyńskie rezydencje właśnie na Upper Brook Street.
Wszedł po marmurowych schodach. Rozejrzał się wokół. Nic się nie zmieniło. No, może jedynie okolica stawała się coraz bardziej zaludniona. Nie cieszył się z tego, bo tłok w tak pięknym miejscu może zniszczyć to, co piękne. Nie mógł jednak powstrzymać napływającej ludności. Coraz więcej osób bogaciło się, choć nie wszyscy byli arystokratami i pragnęli mieć swoje londyńskie rezydencje właśnie na Upper Brook Street.
Zastukał
do drzwi kołatką w kształcie głowy lwa. Po chwili drzwi się
otworzyły i stanął w nich dostojny kamerdyner Markham. Jego
poważna twarz nie zmieniła swego wyrazu, gdyż w jego mniemaniu
kamerdynerzy nie okazują uczuć. Ale jego piwne oczy cieszyły się
na widok „panicza”, który od kilku lat hulał po świecie.
-
Dzień dobry, Wasza Książęca Mość. Witamy z powrotem w domu –
powiedział i skłonił nisko głowę.
-
Dzień dobry, Markham. Czy rodzice są w salonie?
-
Nie, Wasza Książęca Mość. O ile dobrze zostałem poinformowany
to państwo jeszcze śpią.
-
Śpią? - zapytał zaskoczony Randsom. - O tej porze?
-
Byli wczoraj na przyjęciu i wrócili dość późno. Ale
panienka Millicent jest w bibliotece.
-
Wspaniale. Przynieść herbaty i coś dobrego do jedzenia – poprosił, choć Markahm sam doskonale wiedział, co miał zrobić.
Randsom szybkim krokiem zmierzał w kierunku biblioteki. Pomyślał,
że Millie nie zmieniła się ani jotę. Zawsze fascynował ją świat
książek. Potajemnie uczyła się nawet greki i łaciny, co było
bardzo niezwykłe na młodą damę. Wszystkie kobiety pobierały
nauki z włoskiego lub francuskiego, a języki starożytne były
przeznaczone dla mężczyzn. On sam, przebywając najpierw w Eton, a
potem w Oxfordzie, nauczył się ich perfekcyjni.
Biblioteka
ojca mieściła się za dębowymi drzwiami. Zapukał cicho, ale nikt mu nie odpowiedział. Po
chwili wszedł do środka. W pokoju było jasno i pachniało lawendą.
Na wprost niego rozpościerał się widok na półki z książkami.
Pośrodku znajdował się turecki dywan oraz stolik, a wokół niego
niskie pufy. Po prawej stronie stał duży kominek, a przed nim
ustawiono dwa fotele, pomiędzy nimi ustawiono niską ławę. Po lewej
stronie miał gablotę z bronią białą oraz niewielki barek z
alkoholem. W tej części pokoju znajdowało się również okno
wykuszowe, które wychodziło na ogród. I to właśnie na nim
siedziała zaczytana Millie. Nogi okręciła kocem, a zza pleców
wystawała jej duża poduszka. Ubrana była w brzoskwiniową, prostą
sukienkę. We włosy wpięła dwie wstążki, które zaplotła razem
z warkoczem. Miała rude włosy, okrągłą, w kształcie
serca twarz i duże, zielone oczy. Teraz, gdy patrzył na nią zdał
sobie sprawę, iż nie widzi małej, rozczochranej i rozkojarzonej
dziewczynki, lecz piękną, mądrą i poważną kobietę, którą
kochał. Jego młodsza siostra wyrosła na piękność i doskonale
zdawał sobie sprawę, że kiedyś go opuści, by móc dzielić życie
ze swoim mężem. Miał tylko nadzieję, że trafi na kogoś dobrego,
bo zamorduje każdego mężczyznę, który sprawi, że jego Millie
będzie cierpiała. To samo, tyczyło się Samanthy. Nie pozwoli, by
któraś z nich wylała choć jedną łzę z powodu jakiegoś
łajdaka.
Podszedł
do niej, a jego kroki tłumił gruby dywan.
-
Och, mój Boże! Czyżby to sam anioł zszedł na ziemski padół? -
zapytał teatralnym tonem, udając zaskoczonego i zauroczonego. Millicent uniosła
głowę i spojrzała zaskoczona, a potem ze śmiechem rzuciła się w
jego ramiona.
-
Och, Randy! Przyjechałeś! - krzyknęła uradowana. Starszy brat
objął ją w pasie i bez trudu podniósł z ziemi. W końcu postawił na ziemi i pozwolił się ucałować w
oba policzki. Millie jeszcze raz uściskała brata, a kiedy w końcu
odsunęła się od niego, Randsom dostrzegł w jej oczach łzy
radości.
-
Nie płacz, głuptasie - powiedział miękko i wyjął z kieszeni
chusteczkę z jego inicjałami.
-
Tak bardzo za tobą tęskniłam, że kiedy ojciec wczoraj powiedział
o twoim przyjeździe nie mogłam się doczekać i liczyłam godziny
do twojego przyjazdu – trajkotała szczęśliwa. Przyjrzała mu się
uważnie i z zadowoleniem stwierdziła, że jej brat zmężniał, na
jego twarzy widać było powagę, a w oczach kryła się mądrość.
- Zmieniłeś się.
-
Ty również. Jesteś prawdziwą pięknością. - Przytulił ją
jeszcze raz, a potem przeszli do foteli przed kominkiem, w którym na
razie nie palono.
Kiedy
Millie uspokoiła się na tyle, że mógł z nią porozmawiać na
spokojnie, zadzwonił po herbatę i przekąskę. Kamerdyner przyniósł
wszystko po kilku minutach. Na srebrnej tacy ułożono dzbanek z
herbatą, cukier, mleko oraz ciastka i kanapki. Millicent nalała
bratu herbatę, dosypała cukru i dodała mleka, a potem podsunęła
mu talerzyk z nałożonymi ciastkami i kanapeczkami.
-
Dziękuję – powiedział Randsom i zajął się jedzeniem, a
herbatę odstawił, bo nie przepadał za tym, jego zdaniem, mdłym
napojem. Wolał szkocką, ale to nie czas i miejsce na weneckie śniadania*.
-
Opowiedz mi o Jamajce! Jak tam jest?- poprosiła w końcu Millie, bo
nie mogła już wytrzymać.
-
Gorąco. Potwornie gorąco. Włochy czy Hiszpania to jeszcze nic,
ale Jamajka to piekło na ziemi. - Wsunął do ust kanapkę z szynką
i serem.
-
Coś jeszcze? Jak ci szła uprawa tytoniu?
-
Dobrze. Na początku było ciężko, ale zyski zaczęły rosnąć i z
każdym rokiem są coraz większe. Może niedługo ja i Nicholas
skusimy się na produkcje cygar, choć obawiam się, że nie zdobędą
takiej popularności jak te z Kuby. Niemniej jednak możemy odnieść
pewien sukces. Ale przecież ciebie to nie interesuje. Słyszałem
od Markhama, że byliście na przyjęciu. Jak było? - zapytał i
znów połknął małą kanapeczkę. Randy zawsze miał spory apetyt
i co chwilę coś jadł.
Millicent
spojrzała na niego rozbawiona. W tej kwestii nigdy się nie zmieni.
-
Jak będziesz tyle jadł, to upodobnisz się do wicehrabiego Suttona
– rzekła z rozbawieniem i obserwowała jak Randy włożył w usta
kolejną kanapkę. Spojrzał na nią z wesołymi iskierkami w
oczach. Przełknął i odpowiedział:
-
Jeśli miałbym wyglądać tak jak on, to najpierw musiałbym
siedzieć na tyłku i nic nie robić. A ja zdecydowanie wolę ruch –
mruknął i znów sięgnął po przekąskę, oblizując się przy
tym, jak głodny kot. Millie roześmiała się cicho i upiła łyk
ciepłego napoju.
-
Cały ty! - powiedziała szczęśliwa.
-
Nadal nie opowiedziałaś mi o balu. Jaka było? - zapytał, bacznie
przyglądając się siostrze. Dostrzegł na jej delikatnej twarzy
lekkie zakłopotanie i niechęć.
W
listach do niego pisała o wszystkim, tylko nie o balach i
kandydatach na męża, o których donosiły mu matka i Samantha. To
było dziwne, jak na Millie, ale ona zawsze była inna. Pragnęła
małżeństwa z miłości. Chciała małżeństwa podobnego do ich
rodziców, którzy może nie darzyli się wielkim uczuciem, ale na
pewno kochali się tak, jak mogą się kochać ludzie zmuszeni do
zawarcia związku. Dopiero po latach nauczyli się mówić o swoich
uczuciach i potrafili je okazać. Millie pragnęła tego samego, może
i nawet czegoś silniejszego i gwałtowniejszego. Wyczuł to w jej
listach, gdy wspominała o tym, jak Samathna i Charlotta King
flirtowały z jakimś młodzikiem i doprowadzały go do szaleństwa
swoją admiracją. Razem z Nicholasem zaśmiewali się, gdy czytał
przyjacielowi tę historię. Nicholas, gdy zdążył się opanować
powiedział, że boi wracać się do Anglii, skoro ich siostry
wyprawiają takie rzeczy.
-
No więc? Co z tym balem? - zapytał, gdy nie odpowiadała przez
jakiś czas. Spojrzał na nią poważnie i dostrzegł na jej
alabastrowych policzkach głębokie rumieńce. A to ciekawe,
pomyślał.
-
Tak... hm... Bal, jak bal. Tłumy spoconych ludzi, mnóstwo jedzenia i
głośnej muzyki. Co tu dużo opowiadać? Zresztą, jeśli
zapomniałeś, co tam się dzieje to mamy zaproszenie na dzisiaj do
Wynhedów.
-
Masz na myśli t y c h Wynhedów? - zapytał zaskoczony. O ile się
nie mylił to ta rodzina już dawno opuściła Anglię, jeszcze przed
jego misją w Calais.
-
Tak, t y c h Wynhedów. Wrócili miesiąc temu. I oczywiście już
zaczynają rozstawiać wszystkich po kątach. Wywyższają się ponad
innych, a ich arogancki synalek doprowadza mnie do szału swoim
obcesowym zachowaniem. - Zmarszczył groźnie brwi. Czas chyba wybrać
się na bal i porozstawiać kilku nadętych gamoni w kątach.
Szczególnie jednego.
-
Masz rację, chyba czas przypomnieć sobie te aspekty życia
towarzyskiego w Londynie. - Upił łyk mdłej herbaty i spojrzał w
kierunku drzwi, skąd dobiegły ich stłumione głosy, w końcu do
biblioteki wpadli rodzice, a za nimi gnała Samantha. Westchnął
ciężko i wstał, aby się przywitać.
v
Kiedy
przyjechał do swojego domu, w końcu mógł powiedzieć, że wrócił.
Wcześniej przenocował u Randsoma, ale zaraz o świcie udał się do
własnej rezydencji, by przebrać się, zjeść śniadanie i stawić
czoło rodzinie. W rodzie Kingów było niewielu członków, za
którymi prawdziwie tęsknił. Jedynym cieplejszym uczuciem darzył
Charlottę, swoją młodszą siostrę i babkę, która zmarła kilka
lat temu i Simona. Jego rodzina nie należała do najlepszych. Może nie była
zła, ale odbiegała od ideału jakim wydawali mu się
Shawowie, którzy byli zgrani, zakochani i ufali sobie. Natomiast małżeństwo
jego matki z ojcem, wielkim księciem Salisbury, było czymś
odwrotnym. Jego rodzice nie mieli zbyt wiele szacunku do siebie.
Ojciec był nerwowym człowiekiem, lubił zaglądać do szklaneczki i
zdradzał żonę, aż w końcu spadł z konia i skręcił kark, co
położyło kres jego wybrykom i szaleństwom. Miał wtedy
dziewiętnaście lat i odziedziczył jego tytuł, choć nie chciał.
Liczył na Nathaniela, który był drugi w kolejce.
Matka
po śmierci ojca odżyła, choć nadal pozostawała zwykłą
trzpiotka i gadułą. A on czegoś takiego nie znosił.
Wyszedł
na korytarz i skierował swe kroki do na obszerny hol. Rozejrzał się
i uniósł głowę, aby zobaczyć witraż, który widniał na kopule
i wpuszczał do środka kolorowe światło. Zabarwiony marmur
mienił się czerwienią, złotem i zielenią. Feeria barw tańczyła
na posadzce i sprawiała wrażenie zaczarowanych cieni, które nagle
ożyły. Podszedł do Northupa i powiadomił go, iż jedzie do matki.
-
Wrócę na obiad, muszę jeszcze załatwić jeszcze kilka ważnych
spraw. Gdybym się spóźnił, przeproś ode mnie panią Grin.
-
Tak jest, Wasza Książęca Mość. Przekaże informację. - Siwy,
wysoki kamerdyner skłonił mu się nisko i otworzył mu drzwi.
Zszedł z długich, marmurowych schodów i podszedł do powozu,
który już na niego czekał.
Złoto-czerwony
herb mienił się w promieniach słońca. Złoty ogier z rubinowymi
oczami stawał dęba, a wokół niego wił się wąż. Gad pochodził
z herbu żony pierwszego księcia.
-
Do Londynu, na Upper Brook Street 56. - Stangret strzelił batem i
dwa siwki ruszyły galopem do miasta. Rodowa siedziba Salisbury
mieściła się na obrzeżach Londynu, z dala od zgiełku, smrodu i
towarzystwa. Matka wraz z siostrą i najmłodszym bratem Simonem
mieszkali w hrabstwie Kent, ale na sezony zjeżdżali do stolicy. Obie damy
brały udział w rautach, wieczorkach muzycznych, balach i innych
głupotach, których on unikał jak ognia. Ostatnio jednak nie bywał
na salonach, ciągle przebywał poza granicami Wielkiej Brytanii i
pracował ciężko.
Rącze
konie kłusowały drogą, a powóz lekko się kołysał. Wyjrzał
przez okno i zapatrzył się na mijany krajobraz. Lasy, łąki, a
nawet pola uprawne, choć znał je na wylot to i tak sprawiały, że
czuł się tu obco i samotnie. Morze to wszystko było jego, ale to
nie oznaczało, że traktował to jak dom. Co za ironia,
pomyślał. Bardzo pragnął znaleźć swoje miejsce, zakotwiczyć w
nim i odczuwać spokój oraz szczęście. Na razie jego zawieszenie w
próżni, jak to nazywał, musiał odłożyć na bok i skupić się
na obowiązkach, które go przyzywały.
Powóz
zatrzymał się przed domem z numerem 56, wyskoczył z niego i
skierował swe kroki do drzwi. Zastukał w nie głośno srebrną
kołatką. Po chwili w drzwiach pojawił się przysadzisty mężczyzna
w wieku około czterdziestu lat.
-
Słucham? - zapytał tubalnym głosem. Matka zatrudniła go jakiś
rok temu, tak donosiła Lottie i bardzo go nie lubiła. Rzeczywiście,
typ nie wzbudzał sympatii. Nicholas bez słowa podał mu swoją
kartę wizytową. Gdy kamerdyner zrozumiał, kto przed nim stoi,
wytrzeszczył oczy, ale zaraz uspokoił się i z wielką powagą
przywitał go i wpuścił do środka.
-
Gdzie moja matka? - zapytał i rozejrzał się wokół. Znowu zmiany
i znów to uczucie obcości w znanym miejscu.
-
Jest w różowym salonie – odpowiedział mężczyzna i zaprowadził
księcia Salisbury do pokoju. Nicholas nienawidził tego pokoju, miał
do niego taką awersję, iż siedzenie w nim dłużej niż pół
godziny doprowadzało go do mdłości. Z każdego kąta bił od niego
ten ohydny, jaskrawy kolor, a wszystkie meble, zasłony i bibeloty
swoim wyglądem pogarszały tylko sprawę. - Pani, panicz przyjechał.
- Książe spojrzał na kamerdynera, który popełnił tę gafę. Co
za imbecyla zatrudniła jego matka. Jest księciem, a nie synem bez
tytułu.
-
Och, Nicholasie! Jak dobrze, że wróciłeś! - krzyknęła radośnie
kobieta i podbiegła do niego z wyciągniętymi rękoma. Przycisnęła
go do swej bujnej piersi.
-
Matko, chyba jestem o wiele za stary na takie powitania –
odpowiedział i ucałował ją w dwa, przypudrowane policzki. -
Cieszę się, że cię widzę w dobrym zdrowiu. Co słychać u
ciebie?
Usiedli
na sofie obitej ciemno różowym pluszem i poczęstował się
herbatą, którą przyniósł nowy kamerdyner i tylko z lekkim
zainteresowaniem słuchał, co się wydarzyło ostatnio.
Jego
męka trwała tylko, albo aż piętnaście minut, bo do salonu
wkroczyła Charlotta, a za nią podążał Simon.
Lottie
przywitała się z większą dostojnością, choć wiedział, że
miała ochotę rzucić się mu w ramiona i zalać się łzami
szczęścia. Simon uścisnął mu rękę. Wszyscy usiedli na sofie i
znów matka zaczęła swe nudne relacje.
-
A co z Nathanielem? - zapytał w końcu, gdy księżna zrobiła sobie
przerwę w opowieści o tym, jak to jakaś tam jej przyjaciółka
została obrażona przez Millicent Shaw. Nie wierzył w to, iż
siostra Randosma mogła powiedzieć coś złego tej kobiecie, bo znał
ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że dziewczyna zna swojego granice
i wie, kiedy powściągnąć język. Ale to była przyjaciółka
matki, taka sama gaduła jak ona, więc mogła wyolbrzymić całą
sytuacją. Nawet insynuował coś podobnego, ale księżna spojrzała
na niego oburzona, dlatego wolał zmienić temat.
-
A co z nim? Jak zwykle pije i łajdaczy się w domach publicznych –
odpowiedział z rozbrajająca szczerością Simon. Charlotta
parsknęła śmiechem uwłaczającym godności damy, ale matka nie
zwróciła na to uwagi, była zbyt zszokowana zachowaniem syna.
-
Simonie Edwardzie King! Jak ty się wyrażasz?! Tu siedzą damy! -
krzyknęła wstrząśnięta wdowa.
-
Przepraszam, matko – odpowiedział, bynajmniej nie skruszony i znów
zwrócił się do brata: - Nate w ogóle nie daje znaku życia.
Jeździ gdzieś po hrabstwie i wydaję pieniądze. Podobno bawi się
teraz u jakiegoś przyjaciela.
-
Czy on nie wie, jakie ona ma obowiązki? Ma tytuł i dlatego powinien
zająć się tym, co należy do hrabiego – odpowiedział wzburzony.
Nathaniel w młodości miał znacznie więcej swobody niż on. Robił
co chciał i kiedy chciał. Matka na wszystko mu pozwalała i dlatego
stał się takim rozpieszczonym bawidamkiem. Wielokrotnie próbował
z nim porozmawiać, wybić z głowy wszystkie głupoty, jakie tylko
uroiły się w jego głowie. Ale na próżno starał się zrobić z
niego przyzwoitego hrabiego. Nathaniel stał się łajdakiem,
rozpustnikiem i hazardzistą. Tak donosiła mu Lottie w listach,
która tak samo, jak on i Simon pragnęli, by ich brat w końcu
zaczął myśleć poważnie o życiu.
-
Jesteś dla niego zbyt surowy – powiedziała starsza kobieta i
westchnęła dramatycznie.
-
Nie, matko, nie jestem i dobrze o tym wiesz. Przez całe życie
pozwalałaś mu robić, co chciał i teraz masz tego skutki.
Przyjechałem do Anglii i wezmę się za niego tak, jak ty nie
potrafiłaś tego zrobić.
-
Może najpierw zacznij szukać żony! - zawołała matka.
Nicholas
miał nadzieję, że tę rozmowę podarują sobie i dopiero poruszą
ten temat za kilka dni, może tygodni, a najlepiej, gdyby w ogóle o
tym nie rozmawiali.
-
Dopiero przyjechałem! Nie znam dam, które są obecnie w
towarzystwie. Potrzebuje czasu. I to będzie wyłącznie moja
decyzja, nie twoja. Nie chce, abyś wtrącała się w mój mariaż.
- Z tymi słowami wstał z zamiarem wyjścia. W jego ślady poszła
księżna i rodzeństwo. Pożegnał się z nimi i obiecał, że
jeszcze wpadnie.
-
Szkoda, że nie możesz zostać dłużej – powiedziała Lottie,
która patrzyła na niego z nieskrywaną tęsknotą.
-
Też żałuję, ale muszę załatwić kilka ważnych spraw. Zabiorę
cie jutro do Hyde Parku albo gdzieś poza Londyn. Co ty na to? -
zaproponował, na co młodsza siostra zareagowała okrzykiem radości.
Simon bardzo chciał jechać z nimi, ale właśnie jutro wracał do
Eton, by kontynuować naukę.
Wyszedł
z domu i wsiadł do powozu. Woźnica trzasnął batem i konie ruszyły
w stronę Regent Street, gdzie znajdowała się siedziba Ministerstwa
Wojny. Oczywiście była to tylko przykrywka, gdyż w szarym budynku
znajdowało się agencja szpiegowska, która ściśle przylegała do
Ministerstwa. Tutaj właśnie chętni przechodzili rekrutację.
Niewielu nadawało się na szpiega, dlatego proponowano współpracę
tylko nielicznym. Dziś Agencja liczyła pięćdziesięciu agentów,
w tym trzydziestu, którzy pracowali poza granicami kraju. Przeważnie
wysyłano ich do Francji, Niemiec, Włoch, Hiszpanii, Grecji i do
krajów Dalekiego Wschodu. On sam postanowił działać w granicach
Wielkiej Brytanii, tak samo jak Randsom.
Stangret
zatrzymał powóz przed trzypiętrowym, szarym budynkiem, który stał
między księgarnią Watsona i sklepem madam Dumosse, znaną w
Londynie modystką.
Sprężystym
krokiem wszedł po schodach wykutych z szarego kamienia i wszedł do
środka. W korytarzu od razu przywitał go kamerdyner, który
pracował tu od wielu lat. Był stary, pomarszczony i niski.
-
Dzień dobry, Wasza Książęca Mość. - Skłonił się nisko. - Sir
Winston już czeka. - Zaprowadził go do dużego pokoju znajdującego
się na tyłach budynku. Gabinet sir Ruperta Winstona był duży, ze
sporą ilością półek, szafek i gablot, w których trzymał
raporty, informacje, książki oraz broń. Po lewej stronie, obok
biurka stał ogromny sejf. Trzymał w nim pieniądze oraz poufne
informacje.
Biurko
stało pod ścianą, ustawione bokiem do okna. Nicholas dostrzegł
Randosma, który stał pod oknem.
-
Och, Nicholasie! Jak dobrze cię znów widzieć! - wykrzyknął sir
Winston i wstał, aby się z nim przywitać. Nicholas uścisnął mu
dłoń.
-
Ja też się ciesze, że cię widzę, Rupercie. Jak się miewasz? -
zapytał wesoło.
-
Doskonale! Siadajcie panowie, musi poważnie porozmawiać –
powiedział, gdy książęta przywitali się ze sobą.
-
Coś się stało? - zapytał zaniepokojony Randosm i zerknął na
Nicholasa. Obaj wyczuli napięcie w głosie Ruperta.
-
Tego jeszcze nie wiem, ale dostaliśmy niepokojące wieści od
Jareda. Obawiamy się, że we francuskim ministerstwie zrobił się
ruch. Nie wiadomo o kogo dokładnie chodzi, ale najprawdopodobniej
Francuzi sprowadzili Bellocha. Nie wiemy na pewno, ale Jared
twierdzi, że jeden z agentów, niejaki Victor Pourbaix wyjechał na
parę tygodni do Włoch i stamtąd udał się do Indii, a kiedy
wrócił okazało się, że pojechał do Paryża i tam zakwaterował
Louisa Sapiha. Wynajął mieszkanie wraz ze służbą, powóz i
konie. Podobno Sapih to facet, który ma wiele pomysł i szuka teraz
inwestorów we Francji, ale interesują go również angielscy.
Oczywiście, to tylko przykrywka, która m przyciągnąć Anglików.
Poprosiłbym was o rozwiązanie tej sprawy, ale jeśli to naprawdę
Belloch to on was a pewno pamięta, a jeśli zapomniał jak
wyglądacie to istniałoby ryzyko, że w końcu sobie przypomni. -
Kiedy skończył, mężczyźni wymienili spojrzenia.
Skoro
Belloch wrócił, to trzeba się z nim rozprawić, raz na zawsze,
pomyślał Nicholas.
-
Co mamy zrobić? - zapytał Randsom i zerknął na przyjaciela. Obaj
jako żywo przypomnieli sobie tamte chwile w Calais. Chwile
wypełnione bólem, krwią i ich własnymi krzykami. Do tej pory
nosili ślady tortur, które już zawsze będą im towarzyszyły. Na
rękach i nogach mieli blizny po metalowych prętach i złamaniach,
natomiast plecy pokryte były długimi szramami po chłoście.
-
Wy na razie nic. Chciałem was tylko uprzedzić, ale jeśli będzie
coś się działo to szybko dam wam znać. Wiem, że chcecie go
złapać. I mam nadzieję, że się wam powiedzie. Do tej pory nie
mogę sobie wybaczyć tego, co się stało – rzekł sir Rupert i
pokręcił ze smutkiem głową.
-
Ale, Rupercie, nie mamy do ciebie o to żalu, tak samo jest z
Morganem. To była nasza misja i wiedzieliśmy na co się piszemy. A
to, że wpadliśmy pozwoliło nam uzyskać kilka ważnych informacji
– powiedział Randsom.
-
Ale za jaką cenę?
-
Za żadną. - Tym razem odpowiedział Nicholas i uśmiechnął się
pokrzepiająco do przełożonego. - Niepotrzebnie się tym martwisz –
dodał. Spojrzał na zegarek wiszący tuż za sir Winstonem i wstał.
- Na mnie już czas, muszę jeszcze załatwić parę interesów.
-
Ja też już pójdę. - Uścisnęli sobie dłonie i wyszli z pokoju.
Dwaj służący podeszli do nich i książęta poprosili o to, by ich
powozy już podjechały. W tym czasie obaj zaczęli rozmawiać.
-
Jak po wizycie u rodziny? - zagadnął Nicholas. Wsunął ręce do
kieszeni granatowych spodni i spojrzał z rozbawieniem na krzywą
minę Randsoma.
-
Nie było tak źle, ale jak już matka się uspokoiła to od razu
zaczęła recytować mi listę kandydatek idealnych dla mnie. Nie
uwierzysz, zasugerowała, że twoja Charlotta byłaby też dobra.
Samatha spojrzała wtedy na nią jakby postradała rozum.
-
Twoja matka nie wie, że Lottie cię nie znosi? - zapytał rozbawiony
i spojrzał na przyjaciela.
-
No właśnie nie wie. Powiedz mi, co ja takiego jej zrobiłem?
-
Ty mi powiedz. Lottie nie zwierza mi się ze swoich sekretów.
-
I matka chce, żeby ożenił się z debiutantką, z całym szacunkiem
dla twojej siostry – oddał. - To przecież będzie niemożliwe...
z moim usposobieniem...
-
Daj spokój, przecież dobrze wiesz, że jeśli spotkasz kogoś
odpowiedniego, to się zmienisz. - Nicholas był zupełnie inny niż
Randsom, bo wierzył w miłość. I był święcie przekonany, że
poślubi kobietę, którą pokocha.
Natomiast
Randy był realistą. Uznała tylko i wyłącznie przyziemne
odczucia, która stanowiły miły punkt w życiu, były rozrywką i
tyle. Miłość była dla głupców, co oczywiście zachował dla
siebie, bo nie chciał urazić przyjaciela, który, jego zdaniem,
czasami wydawał się być lekko oderwany od ziemi. Ale Nicholas taki
właśnie był.
-
Dobrze wiesz, co o tym sądzę – mruknął i oparł się ramieniem
o ścianę.
-
Tak, wiem – odpowiedział krótko Nicholas i z westchnieniem
zwrócił oczy na podjazd, gdzie po chwili przyjechały ich powozy.
Każdy
wsiadł do swojego i obaj rozjechali się do rezydencji.
*weneckie śniadanie - późne śniadanie z alkoholem.
__
Woow, dobra jestem. Długo mnie nie było;)
Nickolas fajnie by pasował do Milicent. Ogólnie jest takim...wzorem poważnego hrabia. I do tego już sobie wyobraziłam, że nieziemsko przystojny. Zabijasz mnie swoimi męskimi postaciami.
OdpowiedzUsuńRandsom też mi się spodobał, taki...jak na brata przystało, ale też taki mrrr.;>
Czekam na dalej!:D
Oo, to w takim razie nie będę musiała chyba przestać tworzyć, bo chce, żebyś żyła;)
UsuńCieszę się, ze obaj panowie się podobają. Właśnie bardzo chciałabym, by Tobie przypadli do gustu;)
Jak najbardziej zgadzam się z komentarzem powyżej. I Nicholas, i Randsom zostali wykreowani w taki sposób, że nie dość, że nie da się ich nie lubić, to niesamowicie oddziaływają na wyobraźnię (chodzi o ich wygląd itp.). Zresztą jak dla mnie ciekawą postacią jest też Millicent. Strasznie fajna dziewczyna i też łączyłabym ją najprawdopodobniej z Nicholasem. Tylko co wtedy z Randsomem? Tutaj już jest więcej możliwości, chociaż ja też mam już pewien pomysł, ale na razie to tylko takie zupełnie niepotwierdzone przypuszczenie ;)
OdpowiedzUsuńNie dziwię się wcale, że Randsom i Nicholas w pewnym sensie chcą się odpłacić za to, co im zrobili. No i sam fakt, że nie robili żadnych wyrzutów Rupertowi oznacza ni mniej ni więcej, że są odpowiedzialni, a jednocześnie świadomi, co może ich czekać w takiej, a nie innej 'pracy' (umownie tak to nazwijmy ;)
Nie mogę się już doczekać opisów jakiś spotkań towarzyskich itp. Ale widzę, że być może coś takiego niedługo się pojawi ;)
W każdym razie jak dla mnie rozdział super. Wciąż nie mogę nadziwić się realizmowi twojego opowiadania. Mogę tylko podziwiać :)
Czekam na czwóreczkę i pozdrawiam
Dziękuję. Sama tez ich lubię i przyznam się szczerze, ze duży wpływ na kreowanie bohaterów ( nie tylko Nicholasa i Randsoma ) miały romanse historyczne jakie przeczytałam;) Zwłaszcza romanse AAusten i McNaught - to współczesna pisarka. Oczywiście ja dodałam też swoich "składników", żeby byli tacy moi.
UsuńTak, Millie jest naprawdę bardzo fajna.Hahaha, jeszcze nic nie wiadomo. Różnie to może być.
W sumie to chyba jest praca, ale taka tajna. No tak, masz rację. Szpiegostwo niesie ze sobą ryzyko wpadki, w której można stracić zdrowie a nawet życie. Obaj dżentelmeni są naprawdę zdeterminowani, więc odnalezienie Bellocha to tylko kwestia czasu:)
Och, już niedługo się pojawią, bo w sumie opowiadanie będzie się kręciło też trochę wokół balów i spotkań, także, mam nadzieję, że będzie Ci się podobało.
Pozdrawiam!