26.09.2012

Rozdział 2

Rok 1811, Londyn, miejska rezydencja markiza Lansdowne'a.

        Poranek jak zwykle był mglisty. Słońce miało spore problemy, by przebić się przez grubą warstwę chmur.
        - Będzie padać! - ucieszyła się Millicent i odeszła od okna. Miała nadzieję, że wieczorem będzie tak wielka ulewa, iż będą musieli odwołać swoją wizytę na balu u lady Trescot. Nienawidziła tej kobiety. Była zołzowata, arogancka i przede wszystkim lady nie przepadała za nią. Usłyszała pukanie do drzwi. 
        - Proszę - odpowiedziała i zanurkowała w pościel. Do pokoju weszła wysoka, czarnowłosa pokojówka. To była Rose.
        - Wstała już, panienka? Za godzinę jest śniadanie. - Weszła głębiej do pokoju. Jak każda służąca była ubrana w czarną suknię z białym fartuszkiem i czepkiem na głowie. Stanęła z lekko opuszczoną głową na środku pokoju i czekała na to, co powie jej pani.
        - Dziękuję ci, Rose. Pomożesz mi się ubrać? - zapytała i wyskoczyła ponownie z łóżka.
        - Tak jest, panienko. - Rose dygnęła głęboko i podeszła do szafy. Wielka, wykonana z jakiegoś drewna, przywieziona z Indii przez Randsoma stała w kącie pokoju, tuż obok drzwi do garderoby, gdzie trzymała więcej sukien. - Co dziś panienka włoży?
        - Mam ochotę na lawendową.
        Pokojówka zgodziła się z nią. Szybko zdjęła koszulę nocną i naga jak święty turecki poszła do garderoby, by założyć suknię. Najpierw nałożyła koszulkę z głębokim dekoltem, obszytym koronką. Potem kolej przyszła na krótkie pantalony, na nogi naciągnęła białe pończochy. Następnie ubrała gorset, pokojówka mocno zacisnęła sznurówki, prawie pozbawiając ją tchu. Była jednak szczupła i to dało jej możliwość swobodniejszych ruchów w tym piekielnym gorsecie, bo szczerze powiedziawszy patrząc na panie lub młode damy, których tusza była, hmm... obfita miała ochotę podejść do nich i zdjąć im to diabelstwo, które powodowały u nich brzydkie zaczerwienienia na twarzy.
       Uśmiechnęła się kpiąco. Matka, a także ojciec byliby skłonni uwierzyć, że byłaby zdolna do czegoś takiego. Uważali, że najwidoczniej nie odziedziczyła po przodkach stateczności, powagi i rozwagi. Choć od małego uczyła się manier, godnej postawy oraz poprawnego wysławiania to jednak nigdy nie znaleziono sposobu na to, by pozbyć się w niej cech, a raczej wad, które czasami przysparzały jej problemów. Choć rodzice ją kochali i zawsze powtarzali jej, że powinna myśleć samodzielnie, to jednak przykazywali jej surowo, że w towarzystwie powinna trzymać język za zębami, bo inaczej stanie się pośmiewiskiem, a mężczyźni zaczną jej unikać.
        No trudno, pomyślała bez cienia żalu. W towarzystwie była już od dwóch lat, co dało jej możliwość analizy męskich charakterów. Niestety, zawiodła się na angielskich dżentelmenach. Było kilka grup, do których należeli różni mężczyźni. 
        Najgorsi byli łowcy posagów. Biedni, z wielkimi długami, a jednocześnie czarujący i ukrywający swój prawdziwy charakter. Uwodzili naiwne, głupie panny z dużym posagiem, a po ślubie trwonili ich majątki i nadal się zadłużali. Kolejną grupą byli dandysi, fircykowie, którzy cenili sobie przede wszystkim ładny wygląd ( ich własny ). Dla nich liczyła się moda, uważali się za bogów, którym należy się hołd. Kobiety potrzebne były im tylko po to, by podkreślić swoją pozycję i urodę. Dandysi zawsze nosili nakrochmalone, wysoko postawione kołnierzyki.
        Następna grupa to starzy arystokraci, wdowcy lub kawalerowie. Oni szukali młodej, niewinnej dziewczyny, która mogłaby urodzić im dziedzica. Uważali się za przystojnych i wydawało im się, że kobiety są w nich zakochane i tracą zmysły. Prawda była jednak taka, iż nie byli oni tak przystojni jak im się wydawało. Czasami byli brzydcy, wręcz obleśni. Mieli obwisłe policzki, nalane twarze i duże brzuchy. Śmierdziało im z ust, a ich rozmowy były puste i często pozbawione sensu. Ale byli bogaci, a kobiety łakome na pieniądze były w stanie pokonać obrzydzenie i wyjść za mąż za takiego dżentelmena. Inną grupą, już lepszą, byli nadęci nudziarze, trochę pompatyczni i wyniośli, ale w porównaniu zresztą wcale nie byli tacy źli. Nie dążyli do tego, by zdobyć pieniądze, nie byli też okrutni wobec swoich żon. I była jeszcze jedna grupa dżentelmenów, ale do niej należeli nieliczni i byli jednymi z najlepszych. Do tej grupy należeli: jej ojciec, cudowny i kochający mężczyzna, Randsom oraz Nicholas – ci natomiast byli ideałami z jej dzieciństwa. Przystojni, szarmanccy i z poczuciem humoru.
        Cała trójka prezentowała sobą nienaganne maniery oraz stanowiła wyjątek wśród elity. Kobiety całkowicie traciły dla nich głowę: debiutantki, mężatki, wdowy, stare panny, a o kurtyzanach nie wspominając. Kiedy pojawiali się w trójkę na jakimś balu, na sali rozlegało się jedno wielkie westchnienie. Kobiety zakochiwały się w nich bez pamięci.
        Millicent wcale nie była zdziwiona, ale odczuwała zazdrość. Tyle lat była do nich przywiązana, że teraz nie mogła sobie wyobrazić, że kiedyś Randsom i Nicholas ożenią się, wyjadą i zostawią ją samą. No, może nie samą, bo możliwe, że będzie już wtedy dawno mężatką.
        Wzdrygnęła się na samą myśl.
        - Czy wszystko w porządku, panienko? - zapytała Rose.
       - Oczywiście - odpowiedziała Millicent i obie z pokojówką zaczęły przypinać tasiemki do gorsetu. Na końcu poszła lawendowa suknia z muślinu, wykończona koronką i aksamitnymi wstążkami. Z garderoby przeszły do toaletki, gdzie przed wielkim lustrem młoda pokojówka ufryzowała jej włosy w luźny kok i przewiązała fryzurę wstążkami w kolorze sukni.
        Zeszła na dół o godzinie dziewiątej. Prócz niej była jeszcze Samantha w zachwycającej bladoniebieskiej sukni, która idealnie pasowała do jej złotych włosów i dużych niebieskich oczu. Obie przeszły do jadalni i postanowiły zjeść same śniadanie.
        - Mam nadzieję, że będzie padać – powiedziała Millicent i sięgnęła po francuskiego rogalika z czekoladą.
        - Dlaczego? - zapytała Samantha i spojrzała na starszą siostrę.
        - Bo nie chce iść na bal u lady Trescot. Nie znoszę jej.
     - Też jej nie lubię, ale jej bal będzie okazją, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Charlotta napisała mi, że przyjdzie markiz Wakefield – dodała z zaczepnym uśmiechem.
Zapomniała dodać do grupy najlepszych dżentelmenów markiza Wakefielda, który również był czarujący, przystojny i bardzo podobny do jej ojca, brata i Nicholasa.
        - I co z tego? - mruknęła i upiła łyk herbaty by pozbyć się rumieńców zakłopotania. Markiz był wysoki, jasnowłosy i miał bardzo piękne, brązowe oczy, a w brodzie miał czarujący dołeczek. Lubiła z nim rozmawiać, bo nie traktował jej jak głupiej gąski. Nie bała się przy nim wyrażać swojej opinii. Markiz dawał jej poczucie swobody.
        - Och, dobrze wiem, że ci się podoba! - powiedziała radośnie młodsza siostra i upiła łyk herbaty. Millicent prychnęła lekceważąco.
        - A której kobiecie się nie podoba? Słyszałam, że hrabina Willburn chciała go uwieść – odpowiedziała Mili i z satysfakcją obserwowała krzywą minę Sam. Wiedziała, że młodsza siostra nie dałaby jej spokoju, gdyby choć słowem wspomniała o tym, że darzy go jakimś szczególnym afektem.
        - Ale tobie chyba podoba się najbardziej. Widziałam, jak na niego patrzysz! - dodała Samantha. Millicent przewróciła tylko oczami. Przygotowała odpowiednia ripostę, ale w drzwiach pojawili się rodzice. Przywitała się z nimi.
        Właściwie mogła już odejść od stołu, ale postanowiła jeszcze posiedzieć z rodziną. Gawędzili miło i śmiali się z ostatniego wyczynu lorda Fairhusta ma wyścigach konnych. Lord po prostu ścigając się na swym znanym w całej Anglii ogierze Piracie dostrzegł w tłumie swoją żonę, którą kilka tygodni wcześniej odesłał do swej wiejskiej rezydencji. Między nimi był jakiś konflikt, ale nikt nie wiedział, co się stało. I chyba dlatego był tak bardzo zaskoczony jej obecnością, aż zatrzymał gwałtownie konia i przeleciał przez jego głowę wprost w błoto.
         - Nic mu się nie stało? - zapytała Samantha.
     - Trochę się stłukł i ubrudził surdut – odpowiedział ojciec. Sięgnął po tosta, ale przeszkodził mu w tym lokaj ubrany w purpurowo-fioletową liberię. - Co tam masz Godsen?
        - List, milordzie – odparł i podając tacę skłonił się nisko. Jej ojciec skłonił głowę i odprawił lokaja.
         - Od kogo ten list? - zapytała matka.
        - Hmm, od Randsoma... Piszę, że... - przerwał na chwilę. Jedyną oznaką tego, że go czytał były przesuwające się oczy markiza po stronniczce. - Który dzisiaj jest?
      - Trzynasty maj – odparła Millicent. Ciekawe, co się stało?
      - Wygląda na to moje drogie panie, że książę wraca do Anglii – mruknął cicho i spojrzał na kobiety siedzące przy stole.
Każda z nich miała inny wyraz. Samantha była zaskoczona i oszołomiona. Millicent była szczęśliwa, a jego żona wzruszona.
       - Ale kiedy, tato? - zapiszczała Samtha.
       - Hmm, jutro.
W jadalni zapanował istny chaos. Jego córki zapiszczały ze szczęścia, a markiza zaśmiała się radośnie.


v

         „Liberty” dobiła do brzegu o godzinie pierwszej w nocy. Kiedy pasażerowie wysiedli, pierwszą rzeczą jaką ich przywitał był smród. Tamiza słynęła z tego. Niezależnie od pory dnia czy nocy straszliwy odór ścieków oraz trupów, które rozkładały się gdzieś na dnie rzeki unosił się w powietrzu. Ludzie, którzy mieszkali w domach lub małych, ciasnych mieszkaniach nieopodal przyzwyczaili się, ale ci, którzy tu przyjechali albo zeszli na ląd po długiej podróży cofali się do tyłu przerażeni ogromem odoru. Brzegi rzeki również odstraszały. Było tu pełno śmieci, odpadków i odchodów. Szczutry i myszy buszowały między beczkami, skrzyniami i zwojami lin. 
         Zeszli po drewnianym trapie na zabrudzony chodnik i stanęli obok kapitana, aby poczekać na wyładowanie bagaży i towaru. Z Jamajki przywieźli trochę tytoniu, cukru oraz prochu i kilka drobiazgów. Majtkowie szybko uwinęli się z rozładunkiem i już po chwili powozy odjechały w stronę londyńskich rezydencji.
         - Lepiej stąd chodźmy. Ten smród przyprawia mnie o mdłości – rzekł Randsom. Spojrzał jeszcze na statek i obaj wsiedli do powozu księcia Blakeney'a. Czarny, lakierowany powóz odjechał z nadbrzeża i pomknął w stronę Upper Brook Street.
            - Nareszcie w domu – powiedział Nicholas i oparł głowę o pluszowy wezgłówek.
       - Tak – mruknął Randsom i wyjrzał przez okno. Umówili się, że Nicholas najpierw przyjedzie do niego, a dopiero potem wróci do siebie, gdy poślą po powóz. - Boję się reakcji matki i sióstr.
           - Dlaczego?
          - Obawiam się, że jestem przez nie uwielbiany i kiedy po kilkunastu latach nieobecności wrócę do Anglii rzucą się na mnie zaczną i ściskać, całować i w ogóle – westchnął ciężko.
          - Od kiedy stałeś się taki zgorzkniały?
       - Nie jestem zgorzkniały. Po prostu... starzeję się, przyjacielu i takie rzeczy zaczynają mnie irytować – mruknął Randsom i spojrzał na Nicholasa.
        - Starzejesz się? Masz dopiero trzydzieści jeden lat, chyba przesadzasz. - Nicholas rozparł się wygodnie na siedzeniu i spod przymrużonych powiek spoglądał na przyjaciela.
          - Och, i co z tego? Poza tym matka coraz częściej wspominała w listach o moim ożenku. Dobry Boże, małżeństwo! - Nicholas roześmiał się cicho. To o to chodzi. Randsom nie chciał się z nimi witać, bo wiedział, że po radosnym przywitaniu jego matka zapyta go o żeniaczkę. Biedny. Ale, pomyślał, jego też to czeka.
         - Nie jesteś sam. Księżna też wypytywała mnie o małżeństwo. Wspomniała, że w tym sezonie jest kilka ładnych i posażnych debiutantek. Nie chce panienki prosto ze szkoły – mruknął, ponieważ zepsuł sobie humor. Niepotrzebnie zaczęli tę rozmowę.
         - Ani ja. Musiałby na głowę upaść, żeby taką poślubić. Przecież w noc poślubną to dziecko zeszłoby mi na zawał albo uciekło z pokoju. - Nicholas parsknął śmiechem i poklepał przyjaciela po ramieniu.
           - Nie przejmuj się. Na szczęście socjeta obfituje w młode, urocze wdowy. Kiedy w końcu zrobimy rozeznanie wybierzemy najlepsze kandydatki.
         - Chyba masz rację. Wdowa będzie najlepsza, ale do tego czasu muszę poszukać jakiejś kochanki.
           - Musisz? - zapytał i uniósł wysoko brew.
          - Bo nie każdy jest takim mnichem jak ty, Nicki – bąknął zły. Nicholas rzeczywiście miał jakieś nadludzkie opanowanie i jakoś na Jamajce nie miewał romansów na prawo i lewo, tak jak Randsom, który w ciągu tych kilku lat miał pięć, sześć kochanek, nie licząc przelotnych romansów z mężatkami i wdowami. Nicholas miał jedną kochankę, którą spłacił jakiś rok temu.
         - Nie jestem żadnym mnichem, po prostu nie fascynują mnie romanse i już.
         - Wiesz, że przy tobie czuję się jak jakiś rozpustnik?
         - A nie jesteś nim? - zapytał rozbawiony
         - Nicki, nie prowokuj mnie – mruknął, ale po chwili roześmiał się wesoło. - Dojechaliśmy  – powiedział, gdy powóz zatrzymał się nagle. Randsom wyszedł, a za nim Nicholas i obaj witani przez kamerdynera księcia Blakeney'a weszli do przestronnego holu.
 Dostojny kamerdyner Snowden zabrał płaszcze obu mężczyzn.
         - Pokoje już są przygotowane, Wasza Książęca Mość – powiedział. Gestem przywołał ukrytego w cieniu Crashwana, lokaja, który poprowadził obu panów szerokimi i krętymi schodami na górę. Randosm pożegnał się z przyjacielem i poszedł do swojego pokoju. Gdy się w nim znalazł odetchnął z ulgą i rozejrzał dookoła. W pokoju było jasno od świec, które paliły się na kominku nieopodal łoża oraz no wysoko zawieszonym żyrandolu z prawdziwymi kryształami.
         Na wprost drzwi znajdowało się ogromne łoże z wysokimi kolumnami. Pośrodku pokoju stał okrągły stolik, a wokół niego ustawiono dwa miękkie fotele. Po lewej stronie znajdowała się łazienka i garderoba oraz duże okno wychodzące na ogród. Po prawej stały półki z książkami oraz drzwi do jego prywatnego gabinetu. Na dywanie leżał ręcznie tkany dywan z Aubusson. Na ścianach wisiały obrazy z Lamberta i Woottona. Wszystko było w ciemnych kolorach.
         Podszedł do małego braku, znajdującego się tuż obok drzwi i nalał sobie sporą porcję prawdziwej szkockiej. Poczuł smak dobrze palonego torfu, który spłynął mu po gardle.
Usłyszał ciche puknie do drzwi.
         - Wasza Książęca Mość? - W drzwiach pojawiła się ruda czupryna jego pokojowca O'Briena. Młody mężczyzna wszedł do środka. - Czy pomóc Waszej Książęcej Mości?
          - Nie, dziękuję O'Brien. Poradzę sobie.
         - W takim razie, czy wolno mi powiedzieć, iż cieszę się, że Wasza Książęca Mość zawitała do Anglii?
       - Dziękuję. Ja również się cieszę, że już wróciłem. Możesz już iść.
       - Dobranoc.
          Kiedy został sam zrzucił żakiet, kamizelkę i rozwiązał fular. Potem kolej przyszła na batystową koszulę, kawowe bryczesy i buty. Kiedy pozbył się ubrania założył na siebie bordowy szlafrok i poszedł do gabinetu, który przywitał go ciemnością i chłodem, ale mimo to wszedł do środka. Zapalił świece, która stała na komodzie po lewej stronie drzwi i podszedł do rzeźbionego biurka, starego jak sam dom i usiadł na wygodnym fotelu obitym skórą. Pokój nie był wielki, ale świetnie pasował na gabinet, choć po odziedziczeniu tytułu i majątku, biblioteka na dole służyła mu zdecydowanie częściej. Tutaj jednak miał ciszę i spokój i mógł pracować. Za nim znajdowały się półki z książkami. Po prawej ręce miał okno, a po lewej lustro oraz dwa obrazy Woottona. Na wprost niego znajdowały się drzwi. Po jednej stronie znajdowała się komoda, a po prawej stała gablota z pistoletami i szablami. Posiedział przez chwilę, a potem poszedł do pokoju i położył się spać.

v


         Nicholas ulokowany w pokoju gościnnym stał przez chwilę na balkonie. Myślami był daleko w przeszłości. W przeszłości, która sprawiła, że zaczął patrzeć na życie inaczej, choć nie twierdził, że lepiej. Może bardziej doceniał to, co inni uważali za głupotę. Szczerze powiedziawszy nawet Randsom uważał to za śmieszność. Ale on wolał trzymać się swoich poglądów i nie przekonywały go argumenty przyjaciół.
         Ubrany w szlafrok popijał koniak, ale zaraz wrócił do środka, gdyż powietrze było chłodne. Pokój był duży w kolorach bieli i granatu. Szerokie łoże stało w kącie po lewej stronie. Nie bardzo obchodził go wystrój pokoju, ale dostrzegł francuskie meble i turecki dywan. Pościel była z jedwabiu i aksamitu. Zrzucił szlafrok i wszedł do łóżka. Kiedy przymknął powieki przed jego oczami pojawił się obraz sprzed dziewięciu lat, gdy obaj z Randsomem byli skatowani niemal na śmierć. Do tej pory odczuwał ból w lewej nodze, gdyż miał ją niemal strzaskaną i lekarze mieli problem ze złożeniem jej, jednak Ministerstwo szybko się uporało z tym problemem i sprowadziło najlepszego lekarza w całej Wielkiej Brytanii, może nawet i w całej Europie. Wyleczyli mu nogę, ale już nie była tak sprawna, jak wcześniej. Randsom miał problemy z prawą ręką. 
        Teraz, kiedy są w Anglii będą mogli w końcu dobrać się do skóry Bellocha i nie będzie takiego miejsca na ziemi, w którym mógłby czuć się bezpieczny.

_________

Rozdział trochę nudnawy, ale to początek. Akcja niedługo powinna się rozkręcić.

9 komentarzy:

  1. Ło, nie takie nudnawe, coś Ty. Lubie Nicka, Randsoma też, ale boje się, że któregoś pokocham. -.- chyba, że dodasz jeszcze jakiegoś panicza, który złamie mi serce. Milicent jest ciekawą postacią, taką...dodaje smaczku. ;D
    Plus, czekałam na tą zawiłą historię i wielką zagadkę.;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ proszę bardzo, kochaj ich do woli:)
      Postaram się wprowadzić kilku dżentelmenów.
      Trochę dodaje, bo jest inna niż wszystkie damy w jej wieku...:)

      Usuń
  2. Wcale nie jest nudnawe ;)
    Świetnie wszystko opisujesz, oddając tak wiele szczegółów, co sprawia, że niezwykle łatwo i przyjemnie się to czyta. W pewnych momentach uśmiech aż cisnął mi się na usta.
    Najbardziej podoba mi się realizm. Dialogi, sceneria i inne świetnie ze sobą współgrają.
    Ehh, czekam na dalszy ciąg.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:)
      Staram się a poza tym przeczytałam tyle romansów historycznych, że w końcu przesiąkłam tą epoką, choć nie twierdzę, że wszystko dobrze oddaję. Na pewno jeszcze wielu rzeczy nie wiem;)

      Usuń
  3. Mogę szczerze, mogę? Mam nadzieję, że się nie obrazisz:) w sumie to niewiele w tym rozdziale się działo. Miałam nadzieję, że jakoś lepiej poznamy Millie (Jezu, nie mogę! To imię kojarzy mi się wyłącznie z Millicent Bulstrode z Harry'ego Pottera, no po prostu mam jakieś skrzywienie na tym punkcie chyba xD) no ale rozumiem, że będziemy na to miały jeszcze sporo czasu w następnych rozdziałach. Chociaż już po tym rozdziale widać, że Millie nie jest typową przedstawicielką rasy młodych pań na wydaniu.;)

    I mało Nicholasa. Mam nadzieję, że potem będzie go więcej?;)

    Ach, a na koniec jeszcze dodam, że ten szablon, szczerze mówiąc, średnio mi się podoba. Jest taki trochę mdły, ale przede wszystkim tło jest źle wycięte i się powtarza, zamiast gładko przechodzić. Zostanie na dłużej?:)

    Całuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że nie. Możesz zawsze śmiało pisać to, co myślisz. Nie jestem obrażalska;)

      Wiem, że zbyt wiele się nie działo, ale nie chciałam od razu rzucać bohaterów w wir wydarzeń, mogło też zawinić to, że nie miałam weny i napisałam to, co napisałam. Postaram się poprawić następnym razem.
      Naprawdę? Nie czytałam Harry'ego, więc nie wiem, jacy są to bohaterowie, ale myślę, że już niedługo w końcu wezmę się za niego. Ja też mam czasami tak, że któryś z bohaterów kojarzy mi się z postacią filmu lub książki, bo nosi jego imię.
      No ale wiesz co, ja bym się tu polemizowała, bo wydaję mi się, że bardzo Samatha taka jest. Millie natomiast odbiega lekko od normy, co w tamtych czasach było dość niespotykane i niepożądane... No, ale Ty piszesz to z perspektywy tego rozdziału, więc mogłaś właśnie ją tak odebrać.

      Wiem, wiem. Im częściej wchodziłam Szczyt perfekcji tym coraz mniej mi się podobał, ale nie mogę znaleźć szablonu z klimatem, który odpowiadałby mojemu opowiadaniu. Niby złożyłam zamówienie na pewnej szabloniarni, ale czy zostanie ono zrealizowane, tego już nie wiem.
      Na razie zostanie ten, potem coś poszukam innego, bo szczerze powiedziawszy nie lubię takich szablonów, jaki mam obecnie na blogu, ale, i ironio, są tak banalne w ustawieniu, że wystarczy tylko znaleźć odpowiedni nagłówek;)

      :*

      Usuń
  4. Ekhm...
    To znów ja ]:->
    Ogólnie całkiem zgrabnie napisane, ale rażą mnie w oczy powtórzenia i w niektórych miejscach dziwna składnia zdań.
    "Poranek był jak zwykle mglisty." na "Usłyszała pukanie do drzwi. - Proszę - odpowiedziała i zanurkowała w pościel. Do pokoju weszła wysoka, czarnowłosa pokojówka. To była Rose. Poranek jak zwykle był mglisty." na "Usłyszała pukanie do drzwi.
    - Proszę - odpowiedziała i zanurkowała w pościel.
    W pokoju pojawiła się wysoka, czarnowłosa pokojówka imieniem Rose."
    "Z pochyloną głową stała na środku pokoju i czekała na to, co powie. "
    na "Stanęła z lekko opuszczoną głową na środku pokoju i czekała na to, co powie jej pani."
    Za dużo słowa "włożyć" polecam stronę http://www.synomix.pl/wyszukiwarka.html
    Gdzieniegdzie brakuje "enterów".
    "posag" na "wiano"
    "Dandysi zawsze nosili nakrochmalone, wysoko postawione kołnierzyki, byli również bardzo młodzi." to zdanie jest bez sensu. Starsi mężczyźni również nosili wykrochmalone kołnierzyki.
    Często brak przecinków...
    Trochę jeszcze się różnych niedociągnięć znalazło, głównie Twoją zmorą są powtórzenia. Chcesz oddać ducha epoki, ale coś mi zgrzyta. Mam wypaczenie od czytania romansów historycznych, wybacz ^^
    Popracuj nad techniką, a pomysły się znajdą :) I nie było nudno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłabym skłonna zrobić Ci nawet nagłówek (szablon). No chyba, że nie chcesz :P

      Usuń
    2. Dziękuję za wskazanie błędów. Hmm, myślałam nad przez jakiś czas i zastanawiałam się, czy zechciałabyś być moją betą? W sumie nie wiem, na czym to polega, ale o ile się orientuję to chyba chodzi o korekcje tekstu, tak? Pytam tylko i jeśli masz czas i ochotę, i w ogóle... :)

      A co do dandysów to w pewnym stopniu masz racje. Starsi mężczyźni również nosili kołnierzyki, ale dandys właśnie z tego był znany. Mieli je wykrochmalone i wysoko postawione, bo w ich pojęciu tak prezentowali się dostojniej.

      Mam do Ciebie małą prośbę. Wiem, że moje błędy mogą być rażące, ale myślę, że postawiłaś mi zbyt wysoką poprzeczkę, bo na pewno nie piszę tak dobrze, by można było porównywać mnie z autorkami, które pisują takie romanse. Staram się robić to jak najlepiej umiem, ale wiem, że wiele mi brakuje do tego, by napisać coś dobrze.
      Ale jeszcze raz dziękuję Ci za rady. Bardzo mi są potrzebne, bo nikt nie staję dobry od samych pochlebstw. Trzeba też krytyki. I dziękuję za link! Przyda się.
      A co do szablonu, to na pewno chciałabym, tylko widzisz, kiedyś złożyłam na odpowiednim blogu zamówienie i nadal czekam, bo nie wiem, czy zostanie zrobiony mój szablon, czy też nie. Jak tylko wszystko się wyjaśni to dam znać :)

      Pozdrawiam:)

      Usuń